Grupa Wydawnicza Relacja, Joan Didion, Empik, Jowita Maksymowicz-Hamann

[KSIĄŻKA TYGODNIA] Joan Didion, "Biały album"

Joan Didion to religia.

Czytanie Didion to dla mnie doświadczenie nieomal religijne, a “Biały album” to coś na kształt Biblii tego wyznania. Budzi zachwyt, ale i nieufność. Jak to Księga.

Od 1979 roku, gdy ukazało się pierwsze wydanie tej uważanej za najważniejszą książkę amerykańskiej dziennikarki, minęło już sporo czasu. Niektóre tematy podejmowane przez Didion i prezentowane przez nią sposoby patrzenia na świat wciąż fascynują i sprawiają, że na nowo możemy przemyśleć obraz epoki, o której traktuje ta wspaniała książka. Niektóre zaś drażnią i uruchamiają we mnie nieczułego wobec autorki krytyka. Zanim jednak o drażniącej przyjemności z lektury “Białego albumu”, oddajmy się zachwytom.

“Biały album” składa się z kilkunastu tekstów, będących połączeniem reportaży i eseistyki. Niektóre z nich polski czytelnik w innych wersjach mógł znaleźć w wydanych już u nas w ostatnim czasie książkach Didion, jak choćby mój ulubiony reportaż “Śliczna Nancy” o Nancy Reagan, żonie - wówczas - gubernatora Kalifornii.

Jeśli macie ochotę na absolutnie stronniczy, złośliwy i jednocześnie “prawdziwy” portret kobiecy - jest to lektura obowiązkowa. Wróćmy jednak do “Białego albumu”. Głównym tematem tego zbioru są lata 60., a zwłaszcza ich końcówka - rewolucja seksualna, protesty na kampusach uniwersyteckich, Wietnam. Didion nigdy jednak nie sięga bezpośrednio po relacjonowanie wydarzeń, wyłuskuje z rzeczywistości momenty zdawałoby się przypadkowe, szczegóły pozbawione uniwersalnych znaczeń, zlepiając je ze sobą tak, że stają się niezwykłym obrazem świata, w którym pewne wartości odeszły do lamusa, a ich miejsce jeszcze nie w pełni wypełniło się nowymi.

Didion dostrzega w historii lat 60. - historii, dodajmy, widzianej z perspektywy zamożnej kobiety mieszkającej w Hollywood, czy Malibu, a wakacje spędzającej w drogim hotelu na Hawajach - moment podziału, polaryzacji czy nawet rozpadu amerykańskiego społeczeństwa na to, które ogarnęło rewolucjonistyczne wzmożenie i na to, które wydaje się go nie zauważać. Jak uczestnicy kongresu krajowego United States Junior Chamber of Commerce.

Jest rok 1970. Ponad tysiąc delegatów izby ze swoimi żonami zostało “zebranych w hotelu Miramar na niekończący się szereg kluczowych bankietów, lunchów uświetnionych wręczeniem nagród, śniadań modlitewnych”. Hotel Miramar mieści się w Santa Monica, kalifornijskim mieście położonym nad oceanem. Delegaci wydawali się Didion wyciągnięci z innej epoki. “Początkowo uznałam, że wyszłam z deszczu w jakąś pętlę czasu - lata sześćdziesiąte jakby się nie wydarzyły”. Wśród delegatów “panował ciężki dowcip, barokowa retoryka”, a “żony były urocze i wyrozumiałe”. W finale krótkiej opowieści o Jaycees - jak nazywali siebie członkowie Chamber of Commerce - Didion dochodzi do wniosku, że jest to “prawdziwe podziemie”, a w rozmowach wybrzmiewa głos ludzi “osobiście zdradzonych przez historię najnowszą”. Historię, w której tłumy młodzieży z entuzjazmem patrzyły na Jima Morrisona, a nie braterstwo i dobroduszne pomysły naprawy świata proponowane w kalifornijskim hotelu.

Jima Morrisona też spotkała.

Więcej - TUTAJ

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaka woda u Żywulskiej?