Wielka Litera, Katarzyna Włodkowska
[RECENZJA] Katarzyna Włodkowska, "Na oczach wszystkich"
Katarzyna Włodkowska napisała reportaż wybitny. Jak już to zdanie wybrzmiało, mogę dodać - z pewnymi mankamentami, które niczego jednak nie ujmują “Na oczach wszystkich”, która to książka jest wstrząsającym, doskonale udokumentowanym i przemyślanym reportażem o niewidzialności przemocy domowej.
- To najdłuższe dwadzieścia kilometrów w ich życiu - pisze Włodkowska o ucieczce Ewy i córek z “domu złego”. O tym, co się działo w domu Mariusza Sapały, dzisiaj wie, jak to się kolokwialnie mówi, “cała Polska”. Opisanie historii kilku lat przemocy, zamykania żony w piwnicy, gwałtów, bicia i poniżania przyniosło Włodkowskiej nagrodę Grand Press i wywołało lawinę wydarzeń, choć nie wiem czy “lawina” to trochę nie mój nadmierny optymizm i przesadna emfaza. Coś się jednak zadziało.
Winnych jest wielu - zarówno sprawcy przemocy, jak i ci którzy o niej wiedzieli i nigdy się jej nie przeciwstawili, winne są osoby pracujące w opiece społecznej, które nigdy nie przyjrzały się temu, co dzieje się w domu Sapałów, winna jest ówczesna pucka prokuratura, która początkowo nie dała wiary zeznaniom Ewy i jej córek, winna jest wreszcie lokalna społeczność. W tym poszukiwaniu winnych Włodkowska idzie jednak dalej i w “Na oczach wszystkich” precyzyjnie pokazuje jak historia wpłynęła na to, że w XXI wieku wciąż są możliwe takie wydarzenia i taka lojalność zamkniętej grupy społecznej, jaką są mieszkańcy wsi, w której mieszkali Sapałowie.
Nie będę streszczał wam wydarzeń opisanych w tej książce, bo mam nadzieję, że wszyscy po nią sięgniecie, ale podrzucę wam jedno hasło - Potulice.
- Niemce zaczele Kaszebów eindeutschowac i wcegac do wojska, ale Kaszebi bele nóparte e tak chutko zniemczyć so nie dole. Niemce tech chterne nie chcele podpisać iendeutschungu rozmaice szantażowale, abo jich wewiozle do lagru do Potuliców, abo jich krewnych - napisał w 1970 roku Alosz Nódzel. Dokument można przeczytać w wejherowskim Muzem Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko Pomorskiej. Historia Potulic nie jest powszechnie znana z kilku powodów - dotyczy ludności uważanej nie w pełni za polską, a jednocześnie będącej niechętną opowiadaniu swojej historii. Jednocześnie trauma przechowywana przez pokolenia w zamkniętej społeczności jest czymś zupełnie innym niż trauma, o której się rozmawia, robi o niej filmy, stawia pomniki. Nie chodzi o hierarchizowanie traum, ale rozpoznanie ich odmienności. Czy historia Ewy i jej dzieci mogła zdarzyć się jedynie w społeczności, która sama siebie pilnuje przed zewnętrznym wrogiem i przechowuje tajemnice? Pewnie nie, takie twierdzenie byłoby egzotyzacją Kaszubów, ale nie da się odejść od pytania na ile nieprzepracowanie traumy sprawia, że przemoc jest jedynym sposobem rozładowywania wewnątrzgrupowych napięć.
Bardzo podobała mi się perspektywa przyjęta przez Włodkowską - wbrew pozorom nie eksponuje ona Ewy i jej córek. Selektywnie przedstawia materiały. Wstrząsające fragmenty dziennika jednej z dziewczynek, która po latach od wydarzeń w “domu złym” opisuje gwałty na matce, czy opowieści głównej ofiary to zaledwie ułamek tej historii. Wystarczy. Włodkowska robi to w celu uchronienia swojej bohaterki przed wtórną traumatyzacją - wiadomo, że Ewa przeczyta reportaż i będzie musiała go autoryzować - a także, by skupić uwagę osób czytających na poszukiwaniach odpowiedzi - skąd mogło wziąć się takie zło? Podjęcie takich decyzji, niezwykle etyczna i empatyczna postawa dziennikarki, zasługują na uznanie.
Podobnie jak zasługuje na uznanie nienachalna obecność autorki w tym tekście. Włodkowska tu jest, oczywiście, ale niewiele opowiada o sobie. Bardzo podobał mi się moment, gdy w jednym z rozdziałów reporterka umawia się na rozmowę z kobietą, która zabiła swoje dziecko. Tuż przed wywiadem jej rozmówczyni zmienia jednak zdanie. “Jej decyzję przyjmuję z ulgą” - pisze Włodkowska. I to jest bardzo mądre zdanie, bo jednak czytelnik zadaje sobie pytanie o to, jak reporterka to wszystko znosi. A z drugiej strony nie ona ma być tu bohaterką.
Włodkowska zadaje jednak - pod koniec książki - pytania nie tylko o etykę zawodową, ale też przygotowanie dziennikarzy do rozmawiania z osobami, które doświadczyły traumatycznych wydarzeń i cierpią na zespół stresu pourazowego. Krótki rozdział “Dziennikarstwo traumy” przypomniał mi o pierwszej połowie tego roku, gdy naszymi rozmówcami i rozmówczyniami z dnia na dzień stali się ludzie, którzy właśnie doświadczyli wojny. Pamiętam, że po kilku rozmowach przez kilka godzin nie umiałem zrobić niczego sensownego. Tym ważniejsza stają się pytania stawiane przez reporterkę w sytuacji opisywania takiej zbrodni, jak czyny Mariusza i jego rodziny.
Autorka świetnie porusza się w meandrach prawno-sądowych, uważnie czyta akta spraw, ale to nie są umiejętności szczególnie zaskakujące, w końcu od lat jest reporterką. To, co jest zaskakujące, to umiejętność zadawania pytań o wady systemowe. Gdy pisze o diagnozowaniu traumy, rozmawia ze specjalistami i specjalistkami od tego. Pisząc o pamięci i zapachu, sięga po lektury naukowe i rozmowę z naukowczynią publikującą na ten temat. Na każdym z tych etapów ujawnia Włodkowska, że przeszkodą w walce z przemocą domową, czy słuchaniem ofiar nie jest tylko “znieczulica”, a brak wiedzy u tych, którzy są najbliżej rodzin, w których dzieje się zło. “Na oczach wszystkich” staje się dzięki temu opowieścią o skomplikowaniu systemu, a nie tylko prostym nakreśleniem podziału na dobrych i złych. Bo “dom zły” to cały łańcuch wydarzeń i ludzi, którzy budują nie tylko jego fundamenty, ale i murują jego okna.
Napisałem jednak o mankamentach i czas na odrobinę krytycznych uwag. Włodkowska nie do końca radzi sobie (i też niezbyt chce) z literackością opowieści. Dygresje nie stają się częścią opowieści, a zostają rozbite na osobne rozdziały, bo tak jest autorce najzwyczajniej łatwiej je opowiadać. Jednak gdy opisuje historię Anki i Wieśka, którzy zabili dwójkę swoich dzieci, a obie sprawy - poza ogromem przemocy i mechanizmami - łączą te same osoby w puckiej prokuraturze, aż prosiło się o opowiedzenie historii dwutorowo, ambitniejsze podziałanie na samej konstrukcji opowieści.
Podobnie jest z kończącymi książkę rozdziałami - Włodkowska unika pisania eseistycznego, przeplatającego w jednym tekście różne rejestry. Każda historia jest dla niej osobnym tekstem. To oczywiście efekt wielu lat pisania do prasy, w której myśli się innymi jednostkami organizującymi tekst. Nie w pełni to kupuję - w literaturze reporterskiej, nawet najlepiej udokumentowanej i najmądrzej napisanej, potrzebuję pracy nad strukturą, a nie odzwierciedlania prasowej konstrukcji.
Inna sprawa, że nie trudno z “Na oczach wszystkich” wyczytać trudności autorki z doprowadzeniem tej książki do końca, do czego sama się przyznaje w tekście. Pewnie to stoi za jednak skrótowym i “appendixowym” zakończeniem. Jestem wobec tego krytycznie nastawiony, co nie znaczy, że nie doceniam tego, co zostało w “Na oczach…” dokonane - prawdę mówiąc, to aż dziwię się, że Włodkowska “dowiozła” tę książkę, bo ogrom materiału i jego emocjonalne zaangażowanie są tak olbrzymie, że mogłyby przerosnąć cały zespół reporterski, a co dopiero jedną osobę.
Mylący - i niezbyt potrzebny poza marketingowym uniesieniem - jest podtytuł tej opowieści. Po pierwsze zupełnie nie potrzebujemy określeń w rodzaju “polski Friztl”, bo wtedy jednak podkreślamy modelowość przemocy ujawnionej w 2008 roku, po drugie w jakiś jednak sposób sprawiamy, że ta przemoc staje się czymś obcym. “Polski Friztl” jest bowiem kimś innym niż “zwykły Mariusz”. Historia przemocy domowej to historia zwykłych Mariuszów, czy Wojtków. I choć w opowieści Włodkowskiej mowa o czymś, co wydaje nam się niezwykłe, to cała wymowa tej książki jest zupełnie inna - autorka pokazuje jak bardzo wyjątkowa przemoc nie jest niezwykła, a jak bardzo związana jest z tym, gdzie i kiedy się żyje, co nas kształtuje i jakie decyzje podejmujemy. “Na oczach wszystkich” jest przecież oskarżeniem wszystkich, nie tylko bezpośrednich sprawców. To nie jest “przypadek”. Rozumiem marketingową potrzebę podkręcenia tej historii, ale “Historia Mariusza Sapały” byłaby jednak mniej tabloidowym tytułem.
Mimo tych krytycznych uwag uważam, że “Na oczach wszystkich” to reportaż wybitny, bo umożliwiający - poza poznaniem wstrząsającej historii, co akurat w reportażach się przecież zdarza - własne interpretacje i pociągający czytelników do działania, stawiający nas wszystkich w roli ewentualnych świadków. I robiący to mimochodem.
To, co wydaje mi się jednym z najważniejszych tematów tej książki, to figura kobiety, strażniczki patriarchatu. Najbardziej przerażającą dla mnie postacią nie jest bowiem wcale Mariusz Sapała, a jego matka - kobieta, która o wszystkim wiedziała i w imię jedności wspólnoty wybrała milczenie lub nieudolną próbę obrony swoich synów. W kontrze do niej bohaterkami “Na oczach wszystkich” stają się też wszystkie kobiety, które walczą z przemocą domową. Nie trudno zauważyć, że większość osób w sądach i prokuraturze, które dały wiarę zeznaniom Ewy i jej córek, to kobiety.
Wniosek jest z tego pozornie banalny - nikt o nas nie zawalczy, bez nas samych. Dotyczy to wszystkich grup doświadczających systemowej przemocy, jest może trochę smutne, bo oczekiwalibyśmy, że ktoś nam pomoże, ale brutalność świata jest jaka jest i dopóki sami będziemy stać na straży odwiecznego porządku, nasz los będzie reprodukcją historii.
Włodkowska włożyła w “Na oczach wszystkich” tytaniczną pracę i jej efektem jest jeden z najlepszych i najważniejszych reportaży ostatnich lat.
Skomentuj posta