Znak, Zbigniew Rokita
[RECENZJA] Zbigniew Rokita, „Odrzania”
W Odrzanii całe dzieciństwo miałem pod górkę. Na moje nieszczęście mieszkaliśmy w dolinie. Na przystanek - pod górę. Do szkoły - pod górę. Nawet cmentarz mieliśmy „na górce”, więc rodzinny optymizm kazał nam mówić, że spokój znajdziemy kiedyś „na górce”. Nie poniemieckie, nie odrzańskie, nie podwałbrzyskie, ale "podgórkę" to były okolice.
Moja rodzinna miejscowość miała niezwykłe szczęście. Do 1945 roku reklamowała się hasłem „najwyżej położonego miasta w Prusach”, w Polsce pozostał jej tytuł „najwyżej położonego ratusza”. Zawsze coś. Różnie się łączyło przedwojenne z powojennym. A to ktoś wysyłał niemiecką pocztówkę z jak najbardziej polskim znaczkiem, a to ktoś uruchomił znany niemiecki browar, a jeszcze ktoś inny zapraszał do restauracji, w której podawano na niemieckich talerzach.
Proces przekształcania się niemieckiego w poniemieckie, obcego w nasze, próbują od lat zrozumieć socjologowie, historycy, kulturoznawcy i reporterzy. Jedni spoglądają z zewnątrz, z wiślańskiej perspektywy, inni - wykorzystując „naszość”, poszukują tego, co oddziela poniemieckie od polskiego, dzięki czemu łatwiej im uchwycić ten fenomenologiczny projekt, jakim stało się poniemieckie.
Zbigniew Rokita wymyśla nam Odrzanie i po niej spaceruje. A efekty spacerów opisuje w książce brawurowej, momentami szarżującej, nie biorącej jeńców i bardzo drażniącej. Ale tylko drażniące książki mają szansę na pobudzenie wyobraźni i uruchomienie dyskusji o tym, czym poniemieckie jest. Dla mnie, mieszkańca podwałbrzyskiej miejscowości, który Odrę widział po raz pierwszy (w świadomym życiu) bodajże w liceum, cały ten koncept Odrzanii jest mocno podejrzany, ale podoba mi się, jak Rokita go rozwija i jakimi ścieżkami podąża. Choćby chwilami były to ścieżki, na których się nie spotkamy.
Jak choćby ta, gdy pisze Rokita, że „Polacy nie są świadkami podbicia Odrzanii przez Sowietów, przybywają już na powojenne zgliszcza”. To śmiała koncepcja, bo jednak wielu Polaków brało czynny udział w podbijaniu Odrzanii - zarówno w wojsku, jak i w cywilu. Bo czymże było wyrzucenie Niemców z domów, czym było traktowanie ich jak najgorszy pomiot, jak nie podbijaniem Odrzanii? Nie byłoby poniemieckiego bez nadejścia polskiego. Rokita używa tego argumentu, by wytłumaczyć Polaków z niewiedzy - „dlatego często do dziś nie wiedzą, co się tu działo w przededniu przybycia ich dziadków”. A te wszystkie legendy o dzielnych Polakach ratujących Niemki przed gwałtami, to skąd się jednak wzięły? Sam takich legend znam kilka. Jest w tym coś doskonale nam znanego - próba obrony przed prawdą o nas samych. Bardzo trudną prawdą. „Czy coś tu zbudowaliśmy, czy tylko niszczyliśmy”, pyta Rokita. Zbudowaliśmy, ale na gruzach, do których też my doprowadziliśmy.
Rokita szukając poniemieckiego, często nie szuka zbyt głęboko, spojrzenie reportera bywa nieostre, czasem pada tylko na najbardziej wyraziste warstwy Odrzanii. Nad tym konsekwentnie przez Rokitę budowanym mitem, unosi się widmo jednolitości narodowej. Niemieckich niemców zastąpili polscy Polacy. A gdzie miejsce na historie Żydów, którzy w niektórych rejonach Dolnego Śląska byli przez kilka lat liczniejsi od Polaków i tworzyli swoje „żydowskie osiedle”, jak pisał Jakub Egit, przewodniczący dolnośląskiego Wojewódzkiego Komitetu Żydów Polskich? W latach 50. komunistyczne władze zarzuciły Egitowi, że zamierza… utworzyć na Dolnym Śląsku niezależną armię i oderwać region od Polski, by podporządkować go Izraelowi. W „Odrzanii” Rokity wydaje się jakby zostało już tylko miejsce na polską pamięć. I dlatego, gdy autor pisze, że w 1945 roku spotkali się w Odrzanii Sowieci z Polakami i Niemcami, to warto pamiętać o nieobecnych w tej narracji - ponad stu tysiącach Żydów, którzy tworzyli własną prasę, własną kulturę. I znowu - jak w przedwojennej polskiej historii - są zapomnianym epizodem. Nie wspominając o tysiącach Ukraińców, czy Łemków i Bojków. O nich trochę Rokita pisze, ale wciąż jego współczesne wędrówki za często- jak na mój gust, podążają osią polskie-niepolskie.
Szukając poniemieckiego warto też zadać pytanie o to, co z niemieckimi jego mieszkańcami - tymi, którzy nie wyjechali. A było ich niemało. I Rokita zbliża się do tematu, ale jakoś od niego ucieka. A tam są historie przymusowych małżeństw, zmian nazwisk, szkolnych prześladowań i ukrywanych pokątnie zdjęć. W albumie niejednej babci można znaleźć zdjęcie jej chłopaka, pięknego blondyna w galowym mundurze ze znaczkiem, który dziś wcale nie symbolizuje szczęścia. Widziałem takie albumy, nie muszę bajać.
Momentami ta eseistyczna podróż, snucie się po Odrzanii, jest zaskakująco mało reporterska, niezbyt dociekliwa. Dużo tu - bardzo dużo - o autorze, czasem za mało o jego rozmówcach. Nie umiem tego kupić tak łatwo, jak bez problemu kupowałem w „Kajś”.
Rokita doskonale baja i buja. Ma dar pisania, który wykorzystuje w pełni. Ma też dar dostrzegania wielu opowieści, z których składa się historia poniemieckiego. A składa się z Piastów, którzy byli raczej niemieccy, niż polscy, z „kresowych” historii przeszczepionych na Dolny Śląsk jakby wszyscy jego mieszkańcy pochodzi z Lwowa, z legend o Werewolfie i podziemiach Walimia, a wreszcie - z sentymentalnej opowieści o Daisy i jej miłości do zwykłych wałbrzyszan i pszczynian. Historia Odrzanii - idąc tropem Rokity - to wielowarstwowy palimpsest. Jest ona jak freski w niemieckich kościołach, które niejednokrotnie zamalowywano, by zastąpić je polskimi napisami, czasem bardziej polskimi świętymi. Polski fresk - mimo słów Wyszyńskiego, który uważał, że „Polska tutaj przez wieki wsiewała” - szybko marniał i już w latach 90. był zamalowywany.
Opowieść Rokity wielokrotnie dotyka kwestii polszczenia tzw. Ziem Odzyskanych. To fascynujący temat, zwłaszcza, że z tego jak polszczono, można odczytać z czego składało się polskie imaginarium - tak symboliczne, jak i czasem bardzo konkretne. Z jakich świętych i z jakich władców, z których bitew wygranych faktycznie i z których bitew nieistniejących. Do dzisiaj na warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza można znaleźć nie tylko bitwę pod Cedynią, ale też bitwę pod Wołyniem nad Bugiem, która - traf chciał - miała miejsce… 22 lipca 1018 roku. Choć nie ma żadnego źródła, które by to jednoznacznie stwierdzało. Cóż - historia jest pisana nie tylko przez zwycięzców, ale też przez kreatywnych zwycięzców, o czym każdy mieszkaniec i mieszkanka poniemieckiego dobrze wie. Jak pisze Rokita: „Polska opowiada więc Polakom baśń o prastarych słowiańskich osadach i powrocie na piastowskie ziemie - nawet jeśli Polska piastowska ma już wyschnięte piersi i puste monstrancje”.
Bywają tu fascynujące spacery i opowieści, jak choćby ta o miastach podzielonych, których Odrzania „jest światową stolicą”. I o Słubicach, do których Niemcy tłumnie wkroczyli na początku lat 70., gdy Gierek i Honecker podpisują umowę, „która obywatelom obu krajów pozwoli swobodnie przekraczać polsko-enerdowską granicę”.
- Dziadek Teodor poszedł obejrzeć to nad rzekę - mówi Rokicie Alina Falińska, mieszkanka Słubic. - Wrócił stamtąd przerażony i powiedział: „Zobaczcie co tam się dzieje!”.
- Niemcy szli?
- O tak.
1 stycznia 1972 roku Niemcy rozbiegają się po Słubicach. Niektórzy idą kupić taniej (zabrakło benzyny, mleka i pieczywa), a inni - obejrzeć dawne domy. Mieć „swojego Niemca” okaże się nawet modne. Polsko-niemieckie zbliżenie okazało się możliwe przy samej granicy. Trudniej bywało pewnie dalej - im bowiem dalej od czegoś, tym trudniej się przyzwyczaić.
Siła „Odrzanii” tkwi w odkrywaniu takich szczegółów i tkaniu z nich fascynującej opowieści o poniemieckim. Opowieści, z którą chętnie się w wielu miejscach pokłócę, która uruchamia inne historie, która może stać się zaczątkiem ciekawej debaty o tym, czym dzisiaj jest dla nas Odrzania. I dlaczego wciąż traktowana jest po macoszemu, a sama coraz więcej sensu widzi w pielęgnowaniu nie tak dawno utraconej niemieckości. A polskość buduje już nie na piastowskich korzeniach, a odkrywając miejscowych żołnierzy wyklętych, czy też porządkując niemieckie groby. Bo to, czego potrzebuje Odrzania - jakkolwiek byśmy się z nią identyfikowali - to pozytywnego mitu, który na nowo pozwoli ją scalić nie z Polska, czy Niemcami, ale z samą sobą. By być dolnoślązakiem, gorzowianinem, opolaninem czy olsztynianinem. Rokita: „Skądś chyba być musimy, a skoro mamy po dwadzieścia czy czterdzieści lat i w życiu żadnego Lwowa na oczy nie widzieliśmy, to może już rzeczywiście jesteśmy tutejsi?” I może to nam powinno wystarczyć, bo i tak Wiślania nigdy nas w pełni nie zrozumie.
Jeden z czytanych przez Rokitę autorów napisał: „Wszystko ma przeszłość, ale nie każda przeszłość staje się historią”. Dzięki Rokicie i jego „Odrzanii” pojawia się nowa propozycja budowy tej historii - wyspowa, jeszcze nie zebrana w jeden, spójny pomysł, dzięki czemu niezwykle intrygująca i angażująca. Miejscami nieudana, powierzchowna, odpuszczona, zagadana przez uroczego gadułę, gdzie indziej dogłębna i pasjonująco opisana przez reportera z krwi i kości. I nawet ta nierówność opowieści Rokity swoje źródło czerpie w samym na nią pomyśle. Tak to już przecież jest z pionierami i ich mitami - przyjdą kolejne pokolenia i będą budować na nich nowe opowieści.
Odrzania czeka na wypełnienie jej historiami. A wcześniej - Waszą lekturę.
PS. Jednym z najbardziej wzruszających przejawów wspólnoty mieszkańców Odrzanii z ich niemieckimi poprzednikami jest tłumaczenie ich z wyborów politycznych. - U nas to naziści nie mieli takiego poparcia - słyszałem to zdanie w kilku miastach Dolnego Śląska. Wszędzie z nadzieją, że ci "nasi Niemcy" byli trochę lepsi, dzięki czemu i my się lepiej możemy czuć w ich-naszych domach. Bo to taka kraina - bardzo już oswojona, a wciąż obca.
Skomentuj posta