Znak, Stanisław Syc

[RECENZJA] Stanisław Syc, "Suplementy siostry Flory"

Co poszło nie tak? Było to - niestety - jedyne pytanie, jakie miałem w głowie po lekturze “Suplementów siostry Flory” debiutującego pisarza, Stanisława Syca.

Pozornie jest w tej książce wszystko, czego potrzebuję w dobrej powieści. Jest całkiem oryginalna (jak na polską prozę trzeciego dziesięciolecia XXI wieku) główna postać, jest nawet wciągająca, choć chwilami zahaczająca o mielizny, akcja. Jest humor, jest bezsprzeczny talent językowy. Ale jednak to wciąż za mało, by uznać "Suplementy..." za powieść spełnioną.

Jest zatem miasteczko i jest w nim klasztor. A w nim słynna podprzeorysza Flora, która ma widzenia, a jej suplementy, a więc niemal święte pisma, traktowane są z nabożną czcią przez pielgrzymów. Czy siostra Flora zostanie nową przeoryszą? Jak kształtują się relacje między siostrami? I czy to wszystko zgrywa sprawnie piszącego twórcy, czy jednak chodzi o coś więcej?

Wcale nie jest łatwo odpowiedzieć na ostatnie z tych pytań.

Syc czaruje językiem. Rozkołysana, repetytywna ballada początkowo stawia czytelnikom opór, by w trakcie lektury stać się przyczynkiem do świetnej zabawy. Brzmi to tak: "A ty, duszo katusze czyśćcowe cierpiąca, dalej doskonale nie wiesz, skąd Flora nasza w klasztorze się była znalazła, w klasztorze była się znajdującą, siebie w klasztorze będąca odnajdującą, a przyczyną tego sprawy światowe, kiedy dzieciątkiem będąc, w stawie żaby łapała, i przyszła czapla, i powiada, żab nie łap!...".

Można się zmęczyć, ale można też zachwycić.

Można też jednak przywyknąć, a przywyknięcie to sprawia, że nawet tak skombinowany język staje się przezroczysty. Pisze bowiem Syc całą niemal książkę w jednym rejestrze. Jedynie we fragmentach zawierających “suplementy” siostry Flory coś się dzieje, ale jest ich niewiele. Czarująca fraza traci przez to smak. Z języka Syca też niewiele wynika, może poza oczywistymi nawiązaniami do "świętych" tekstów, czy ironią i dowcipem.

Sama akcja utaplana w języku też jest dość wątła. Ale nie czulibyśmy tego, gdyby ten język ewoluował, pracował wraz z fabułą. A wszystko to stoi niby ta czapla w bagnie. Nie ma tego efektu, który znamy z twórczości Masłowskiej, że fraza pracuje, zmienia się rytm, składnia, a dzieło staje się muzyczne, bez popadania w kakofonię. Nie ma tego, co znamy z Pankowskiego, czyli grania na wielu rejestrach - od literacko przetworzonej mowy chłopskiej, po poetyczność. Jasne, porównania to odważne i progi wysokie, ale jak już się mierzyć, to z najlepszymi. A wydaje mi się, że i takie było zamierzenie Syca - by książka była wyzwaniem rzuconym polskiej literaturze. Drastyczniejszych rewolucji jednak oczekuję.

Tak, są tu queerowe wątki, ale nieprzesadnie rozbudowane i przewidywalne (że siostrzyczka patrzy czule na inną siostrzyczkę, to nie jest już jakieś odkrywcze). Tak, jest to krytyczna wobec Kościoła parodia. Momentami trochę odważna, ale odwagi tej brakuje w końcowych wnioskach. Tak, Syc ma nam coś do powiedzenia, ale może gdyby zrobił to w krótszej noweli?

Jestem sceptyczny, bo widzę, że Syc - przeciwnicy metafor sportowych w recenzjach mogą już scrollować dalej - trafił niżej niż celował. “Suplementom…” należy się docenienie za erudycyjność, sprawność językową, dobry pomysł i często celne fragmenty. Ale wszystko to zatrzymuje się tuż przed bramką numer 3 z napisem “świetna powieść”. Niewiele zabrakło, może właśnie doświadczenia, otrzaskania, większej refleksji nad tym, co chce się opowiedzieć, a nie tylko jak.

Bo przecież miło się czyta akapity zaczynające się choćby od frazy: “Była to krowa raz dobra, raz zła i przewrotna, szło to poznać po oczach…”. Przynajmniej mi się miło czyta.

Jestem bardzo zaintrygowany tym, jak czytelnicy i czytelniczki przyjmą Syca, czy może jednak rozpali w nich ogień i zabierze do świata Flory, w którym mieszają się czasy, w głowach się miesza, a w to wszystko zamieszany jest język. Może rozpali…
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Czego katastrofa następuje u Haliny Snopkiewicz?