Znak, Marcin Kącki
Marcin Kącki, "Fak maj lajf"
“Dochodzenie w sprawie poczynań Katarzyny Blum w ciągu interesujących śledztwo czterech dni posuwało się raźno naprzód, dopóki chodziło o pierwsze dni. Utknęło dopiero w miejscu kiedy przyszła kolej na zbadanie przebiegu niedzieli.“
Bardzo bym chciał zamiast omawianej książki przeczytać opowiadanie Heinricha Bölla, niestety obowiązki wezwały do lektury pierwszej powieści Marcina Kąckiego. I nie był to najprzyjemniejszy dzień w moim życiu.
“Fak maj lajf” udowadnia, że wszystko, co napisał w swoich reportażach Marcin Kącki jest prawdą, bo z fikcją autor sobie najwyraźniej nie poradził. Zastanawiam się jak to możliwe, żeby tak zdolny reportażysta napisał tak prostacką powieść? “Fak maj lajf” jest bowiem prozą gatunkową, z tego najgorszego gatunku opowieści o świecie tabloidów, sprzedajnych dziennikarzy, polityków-kur**, wielkomiejskich pedałów i zwichrowanych rzeczników prasowych. Znamy, znamy, czytaliśmy nie jeden raz. I nie chcemy więcej.
To nie jest tak, że powieść Kąckiego nie wciąga; jak już się czytelnik przebije przez okropny, wręcz odrzucający początek powieści, to może czerpać jakąś przyjemność z przygód ludzi o pseudonimach Fifi czy Papa. Raz na rok można iść na fryty do makdonalda, a ryba w panierce nad Bałtykiem mimo wszystko smakuje całkiem przyzwoicie. Z drugiej strony dość niesamowite jest, że w 2017 roku dalej ktoś konstruuje tak sztampową i przewidywalną opowieść o “znanych i nienawidzonych”. Może chodzi o urok podglądactwa? Kącki w końcu opisuje życie celebrytów, ich dziwactwa i hipokryzję. Tyle, że jako czytelnik nie lubię być traktowany jak siedzący w oknie z lornetką podglądacz, którego podnieca wieczorne doglądanie sąsiadów.
Nawet w niewygórowanych kryteriach literatury gatunkowej książka Kąckiego się nie broni - jest za mało przejrzysta, niektóre wątki nic nie wnoszą do całości a powieść wielokrotnie wytraca tempo. Jak zawsze zabrakło kogoś, kto potrafi wciskać klawisz “delete”.
Kończąc chciałbym zwrócić uwagę na bardzo rozbudowane wątki gejowskie, w których autor postanowił odsłonić hipokryzję żonatych ciot, problemy wynikające z homofobii kiboli i w ogóle dość ohydne życie tych strasznych pedałów. Miało być liberalnie i nowocześnie, a wyszło nudno i tak jakbyśmy się cofnęli w literaturze przed “Lubiewo”, co jest wycieczką, na którą nie kupiłbym biletu. Niestety po “Fak maj lajf” mam dysonans poznawczy - nie wiedziałem, że można być tak dobrym reportażystą (“Białystok” zrobił na mnie olbrzymie wrażenie) i tak słabym prozaikiem. Jest to jakieś osiągnięcie.
Skomentuj posta