Znak, Arturo Perez-Reverte, Joanna Karasek
Arturo Perez-Reverte, "Misja Encyklopedia"
Pamiętacie te czasy, gdy nie mogliście się oderwać od lektury przygód trzech muszkieterów? Ja jeszcze pamiętam, chociaż powoli zerkam na preparaty poprawiające pamięć w pobliskiej aptece, to Milady nie zapomnę. Były to czasy, gdy człowiek nie musiał jeszcze się za chlebem uganiać i mógł wakacyjne dupogodziny spędzać z książką w łapach i wypiekami na twarzy. Nie pamiętam ile razy przeczytałem powieść Alexandre’a Dumasa, ale oceniam się na trzy powtórzenia. Cykl o trzech muszkieterach to jedno najlepszych dzieł z kategorii “płaszcza i szpady”, które jako dziecię wertowałem. Przyznać się muszę do lektur dużo gorszych, tanich wydań w bardzo kieszonkowym formacie, w których omdlewające francuskie hrabiny czekały na swojego Zorro. Ja też czekałem na Zorro, niestety w małym, dolnośląskim miasteczku za Zorro musiał robić… Kurtyna. ‘Nota bene’ był to czas, gdy w Polsce po raz pierwszy wydano “Zorro” McCulleya i zapewniam was, że przez jakiś tydzień była to moja ulubiona powieść. Do tych jakże przeciętnych, choć wciągających lektur, doprowadził mnie Sienkiewicz, co by było zabawniej. Szczęśliwie kończąc gimnazjum zaczynałem poznawać lektury mroczniejsze, czyli dość klasycznie buntowałem się Wojaczkiem. Nie wracałem do mojej “płaszczoszpadowej” pasji przez lata robiąc wyjątek na początku studiów dla książek Artura Pereza-Revertego, których poziom jest różny ale jednak czerpie się z tego jakąś przyjemność.
Drogi Arturo, oto wróciłem. Po przeczytaniu z rzędu Rienta, Grzegorzewskiej, Gretkowskiej, Wolny-Hamkało oraz Kajka i Kokosza zapragnąłem odpoczynku. Łubieński i jego ptasie eseje nie wzbudziły mojego większego uznania (ot, felietoniki, więcej recenzji nie będzie bo po 20 stronach miałem dość), “Wertepy” Buczkowskiego to ja jednak jesienią dokończę, gdy słotny czas nastanie jak pisał mistrz Gałczyński. Tak też padło na tomiszcze wydane przez Znak. Otóż jest to książka przeciętna, w której autor postanowił opowiedzieć ile to się napracował przy jej powstaniu, ile to nie przeczytał, ile to nie kupił (i za ile) i jak to w podróżach samochodowych czas spędzał jadąc tropem swoich bohaterów. Ta postmodernistyczna gra (kawałek “od autora”, kawałek powieści) jest chwilami bardzo wdzięczna i sympatyczna, ale nie budzi mojego szczególnego zaufania do pisarza, gdyż z dziesiątków lektur to niewiele w samej części powieściowej zostało wykorzystane. Oczywiście obraz epoki, specyfika miejsca i czasu przyciągają czytelnika, bo są zwyczajnie ładne i sprawne, ale trochę to wydmuszka. I choć narzekam, bo to była lektura jednak dużo prostsza niż autor szumnie zapowiadał, to muszę powiedzieć, że spędziłem miłych kilkanaście godzin zatopiony w przygodach dwóch akademików hiszpańskich, którzy chcą nabyć pełne wydanie legendarnej encyklopedii. Mózg mi przy tym się nie spracował i dobrze - zostanie go trochę na wrzesień.
Mam też na koniec przykrą dla polskiej literatury refleksję. Otóż lepszy przeciętny Perez-Reverte od większości tego, co przeczytałem z rodzimej produkcji literackiej w tym roku. Nasze wizje wciąż są lokalne, nasze horyzonty nawet historycznie dość wąskie. Są wyjątki, ale to dla nas od razu wybitne książki. Nie, nie chcę wracać do dyskusji sprzed lat o potrzebie nowej “Lalki”, ale bardzo brakuje mi wizji w literaturze, choćby na miarę przeciętnej powieści Pereza-Revertego.
Skomentuj posta