Ossolineum, Christine Lavant, Małgorzata Łukasiewicz

Christine Lavant, "Zapiski z domu wariatów"

Czasem tak jest, że wielkie dzieła gubią się na półkach wśród tomiszczy, mizdrzących się do nas twardą oprawą i grubym grzbietem. Niepozornie wciśnięte między literackie wodotryski, bywają lekturami wstrząsająco dobrymi. Przeczytałem arcydzieło, bo inaczej o książce Christine Lavant (tłumaczyła Małgorzata Łukasiewicz) napisać nie można. Uzasadnię krótko, by nie przeszkadzać wam w biegu do księgarni.

Najważniejsza w życiu jest dobrze dobrana dawka xanaxu. “Wariowanie” współcześnie jest w miarę akceptowane, w miarę wspierane, przestaje być tematem tabu, a w “Drwalu” Witkowskiego znajdziecie przepisy na to co z czym łączyć (są też w “Wymazanym”, ale mniej widowiskowe). Akcja powieści Lavant dzieje się jednak latach 30. i do tego w społeczeństwie, w którym bezpłatna służba zdrowia jest podejrzana i przysługuje tylko jednostkom mocno zdegenerowanym. Płatne pacjentki szpitala psychiatrycznego, na Oddziale Drugim, dystansują się od tych bezpłatnych. Bohaterka nie przeszła też przez Oddział Trzeci, na którym lądują ostre przypadki, sama zgłosiła się do szpitala. I pisze. Pisze monolog, dziennik, w którym opisuje stosunki między pacjentkami, personelem i lekarzami. Jest to pisane z humorem, ironią, chwilami tak “trzeźwo”, że zaczynamy wierzyć, że autorka tego tekstu jest osobą raczej zrównoważoną. Lavant w fantastyczny sposób podpuszcza czytelników i czytelniczki do sympatyzowania z bohaterką, a jednocześnie gra, podając zdania, które każą wątpić w jej (bohaterki) psychiczną równowagę. Od “normalności” do “szaleństwa” jest płynna droga i “Zapiski z domu wariatów” to wyzwanie czytelnicze, w którym wchodzimy w podwójną grę, koronkową strategię literacką, wybitnie skonstruowaną i sprawiającą, że te osiemdziesiąt stron to jedna z najciekawszych moich lektur od lat.

No to cytat.

“Owa panna, nazywają ją tu panną Herminą, też jest po nieudanej próbie samobójczej, a łagodny, skargliwy głos, za jej pobyt tutaj płaci przecież kasa chorych. To dużo znaczy. Po prawej ręce siostry Marianny, i całkiem jak jakaś osobistość, znalazła się śpiewaczka, potężne wąsate stworzenie o niekiedy niesamowicie dzikim wyrazie oczu, chrapie zawsze jak motor, a gdy się zbliżyć, człowiekowi wydaje się, że jest w cyrku, bo czuć od niej jak od egzotycznych zwierząt. Ale wszystkie to wytrzymywały. A to dlatego, że śpiewała. Nie sama, siostra też się przyłączyła, a inne w miarę możliwości pomagały. Gdyby śpiewały ludową pieśń, melancholijną piosenkę o miłości czy tylko jakiś szlagier, a choćby i pieśni kościelne - jeszcze by uszło i nie raziło, ale śpiewały: “Rankiem, gdy pieje pierwszy kur, nim jeszcze zabrzmi łowczy róg”... Boże wielki, naprawdę śpiewały: “Cicho jak tchnienie, lekko jak lśnienie, lasem przechadza się Bóg!”... Pomyślcie tylko wy, dla których może prócz mego własnego biednego serca to zapisuję - tu, w domu wariatów, gdzie za wiecznie zamkniętymi drzwiami stłoczono setki rodzajów obłąkania śpiewały: “Cicho jak tchnienie, lekko jak lśnienie, lasem przechadza się Bóg!”... (...) Jeśli wszystko jest przyczyną i skutkiem, to już w tym zawiera się przynajmniej usprawiedliwienie, jeśli nie wybaczenie. A przyczyny były, przyczyną by przechadzający się lasem Bóg, który pozwala się opiewać w domu wariatów”.

Książka Lavant powstała w latach 40., ukazała się dopiero w 2001 roku a do nas trafia dzięki Ossolineum. Autorka zamierzała zniszczyć rękopis, ale szczęśliwie przetrwał on do czasów, gdy o “wariatach” myślimy już trochę inaczej. Bo myślimy, prawda? Niezwykłe jest to, jak “Zapiski z domu wariatów” wciągają w swoją podstępną grę, z której wychodzi się oszołomionym (i trafia na posłowie Adama Lipszyca, wartościowe). Jak to mówi mój trener na siłowni - czop! czop! Do ekomersów! Do księgarń! Wykupcie ten nakład!

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak miała na nazwisko Oleńka z "Potopu"?