Muza, Kuba Wojtaszczyk

Kuba Wojtaszczyk, "Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?"

Dzisiaj ostatni dzień Warszawskich Targów Książki, które są bez wątpienia świętem książki i osób czytających. Jest to święto inkluzywne, otwarte na ambitne propozycje beletrystyczne, ale i literaturę badziewną, prostacką, wyliniałą językowo i wypatroszoną ze znaczeń. Kreowanie literatury, książek i autorów to zadanie wydawców i mediów, które często - a nawet bardzo często - windują niektórych w miejsca, w których nigdy nie powinni się znaleźć. I to właśnie dzieje się z książkami Kuby Wojtaszczyka - pisarz ten doskonale odnalazł się w salonowych (zwłaszcza wirtualnych) uśmiechach i poklepywaniach po plecach, mimo że kolejne jego książki nie odznaczają się szczególną wartością, a najnowsza świadczy raczej o dużej umiejętnościach przyswajania wiedzy niż jej literackiej transpozycji.

Debiutancką powieść Wojtaszczyka, “Portret trumienny” wspominam jak najgorzej - topornie napisana, z płaskimi bohaterami i kiepskimi dialogami na długo stała się dla mnie synonimem zła, jakie często kryje się za pojęciem “literatury gejowskiej”. Otóż mam od lat nieodparte wrażenie, że gdy tylko wkraczamy na terytorium “literatury gejowskiej”, to wielu krytyków/krytyczek gubi swoje pazury i łagodniej traktuje autora/autorkę, bo przecież temat tak ważny. I piszę to z pełną świadomością tego, że może krzywdzę wiele osób, że pobrzmiewam jak zinternalizowany homofob, ale nie umiem zwalczyć tego przekonania. “Portret trumienny” dostał jakimś dziwnym trafem pozytywne recenzje i zmobilizował Wojtaszczyka do popełnienie kolejnego dzieła o tytule cokolwiek wydumanym, “Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”. Tu już z selfpublishingu przeskoczył Wojtaszczyk do wydawnictwa Akurat (imprint Muzy) a blurba na okładkę napisał mu Jakub Żulczyk, czego nie można Żulczykowi zaliczyć w poczet dobrych uczynków. Z książką było trochę lepiej - choć konstrukcja bohaterów prosta i zarysy nawet nie konturem ale grubym markerem rysowane, to już przynajmniej dialogi znośniejsze i mniej maniery w zdaniach. Ale gdy przeglądam na użytek tego tekstu “Kiedy zdarza się…” okazuje się, że kompletnie nie pamiętam fabuły. Cholera, nie wiedziałem, że mój mózg aż tak skutecznie mnie broni przede mną samym. To miłe.

Autor uwierzył w siebie, co akurat nagannym nie jest, bo wierzyć w siebie trzeba, nawet jak jest się w tym osamotnionym. Wojtaszczyk nie był, a “Kiedy…” miało całkiem nienajgorszą recepcję jak na to, co faktycznie prezentowała książka. Kilka tygodni temu Wojtaszczyk nadciągnął z nową powieścią, ponownie zatytułowaną zadziornie, “Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?”. To najodważniejszy projekt pisarski Wojtaszczyka, książka ulepiona z dość wnikliwej lektury kilku ważnych tekstów z ostatnich lat. Jakich? Było tak: Marcin Zaremba opublikował w wydawnictwie Znak “Wielką trwogę”, doskonałą opowieść o tym jak niedziałała Polska po maju 1945 roku. Zaremba pokazał, że okres tużpowojenny to kopalnia tematów, po które jeszcze dość łatwo sięgnąć (mamy świadków), a które przez lata były spychane na boczne tory, bo narracja wojenna pochłonęła nas na długie dziesięciolecia. Od tego czasu w dobrym tonie jest pisać o tym okresie. Udało się to całkiem przyzwoicie Magdalenie Grzebałkowskiej w książce “1945. Wojna i pokój” (choć ja akurat nie w pełni podzielam zachwyty nad tą pozycją), udało się to twórcom i twórczyniom wystawy “Zaraz po wojnie”, która pod koniec 2015 roku miała miejsce w warszawskiej Zachęcie. Swój ważny wkład w dyskusję o tym okresie ma też Andrzej Leder (“Prześniona rewolucja”), choć głos ten wydaje mi się przeceniony. Ten sam okres, ale z innej perspektywy od lat penetrują też badacze/badaczki i publicyści/publicystki związani z prawicą, którzy bardziej skupili się na tworzeniu mitu tzw. “żołnierzy wyklętych” i niestety niewiele wnieśli swoimi ustaleniami do polskiej historii społecznej, choć dysponują materiałami, które wiele o niej mówią. Zawsze jest tak, że po fali popularności jakiegoś tematu przedostaje się on do beletrystyki a ponieważ czasy mamy ironiczne, to fakt przerobienia “tużpowojnia” na groteskę nie zaskoczył mnie szczególnie. Niestety, realizacja w wykonaniu Wojtaszczyka rozczarowała mnie, a nawet odrobinę przeraziła.

W “Dlaczego nikt…” mamy cyrk, do którego trafiają postacie takie jak karzeł Szczepan, kobieta-guma, nazista, volksdeutsch, udająca wróżkę Irmina czy “Ostatni Żyd w Polsce”, Moryc. Spisałem sobie to z okładki, bo w samej powieści mamy taki bałagan narracyjny, że połapanie się w sekwencjach zdarzeń nie zawsze było łatwe i nie chodzi wcale o kongenialność twórcy tejże narracji, a zwyczajne niechlujstwo. To jest bowiem książka wyjątkowo prostacko napisana. Oto przepis: weź wyciągnij z katalogu “kto łaził po Polsce w 1945 roku” kilka ciekawszych przypadków (i to wcale nie najciekawszych), wsadź je do jednego cyrku (ale zabawne, cyrk w cyrku, boskie igrzysko, zonk!) i odrobinę wstrząśnij, ale nie za bardzo. Do tego napisz trochę truizmów zgodnie z lekturami, które przeczytałeś i podaj to jako wyjątkową książkę, która bezkompromisowo i z biglem opowiada o jakże modnym okresie. Dodaj na koniec podziękowania dla badaczy, badaczek i krytyków literackich, by tym samym uzyskać autoimprimatur i utrudnić robotę co bardziej wrażliwym krytykom i krytyczkom (to naprawdę działa, ja mam ciągle problem z negatywnym recenzowaniem książek, gdzie dziękują redaktorze Wróbel).

Gdyby Wojtaszczyk był lepszym pisarzem, to miałby szansę na powtórzenie sukcesu Ostachowicza, którego “Noc żywych Żydów” była lekturą przyjemną i zabawną dzięki elementom fantastyki i mocno lewicującemu programowi, który wisiał nad powieścią. Gdyby Wojtaszczyk był pisarzem, który chce kombinować, to mógłby swoich bohaterów jednak wysłać w jakieś mniej mozolnie toczące się tournee i rozbudować powieść o elementy chociażby z zakresu tzw. realizmu magicznego, czy teatru spod znaku Ionesco. Mógł też Wojtaszczyk stworzyć kompletną groteskę i oderwać się od Polski, a powędrować w kierunku wyznaczanym przez Witkacego czy Mrożka. Niestety, nasz cyrk nie trafił na dobrego dyrektora literackiego, a jedynie coraz sprawniejszego wodzireja, który ma dobre intencje i pomysły ambitne, ale zdecydowanie przerastające jego umiejętności. Cieszę się, że pisarze czytają książki i uczą się historii, Wojtaszczyk uczył się dość pilnie, na tyle że postanowił powkładać do jednej książki wszystko, co wydało mu się, że ruszy czytelników. Sądząc po zdecydowanie nadmiernej obecności autora w mediach - udało mu się to. A szkoda, bo promuje się tym samym kicz literacki czystej wody.

Do kategorii kiczu chciałbym na koniec wywodu się odnieść - otóż mam wrażenie, może odrobinę zbyt ostre, ale od tego są krytycy, by oceny srogie stawiać, że mamy w książce Wojtaszczyka do czynienia ze zjawiskiem podobnym do tego, które dotknęło beletrystykę mówiącą o Holocauście - banalizacji i produkcji kiczu holocaustowego. Aleksandra Ubertowska w jednym z numerów “Zagłady Żydów” pisała odważnie o “Łaskawych” Littela pokazując, że nadmiar środków stylistycznych połączony z konformizmem (piszemy tak, jak się tego czytelnik spodziewa) i epatowaniem okrucieństwem wyczerpują definicję kiczu. Można tak samo podejść do powieści Wojtaszczyka i ocenić ją jako tużpowojenny kicz, który powinno traktować się z dużo większą podejrzliwością niż jest to czynione. Pisze Wojtaszczyk na stronie pięćdziesiątej pierwszej:

“Mówiono na nią “Awangarda”, tak samo jak zatytułowano książkę, na okładce której pojawiło się zdjęcie tak mocno zapisane w pamięci Felka. Słyszała, że zapomniano autora powieści i jej treść; pozostał tylko wizerunek (...).” Zaiste profeta.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaka woda u Żywulskiej?