Znak, Zadie Smith, Maria Makuch
Zadie Smith, "Grand Union. Opowieści"
Jest Was 10 tysięcy! Dziękuję!
Gdy pół roku temu uruchamiałem Zdaniem Szota, przechodząc “na swoje” z wcześniejszego bloga prowadzonego we dwie osoby, miałem sporo obaw czy podołam regularnemu pisaniu (i czytaniu), kontaktowi z Wami i upublicznianiu swoich przemyśleń. Obawy budził też fakt, że ze strony, która podczas mojej w niej prawie trzyletniej kadencji urosła o kilkadziesiąt tysięcy fanów/fanek, muszę tu wszystko budować od zera. To nigdy nie jest łatwe, a ja nie jestem człowiekiem z przesadną wiarą w swoje możliwości. Ale chyba się udało, a pisanie wciąż sprawia mi przyjemność, choć nie łatwość - nie radzę sobie z takimi wrzutami, które na blogach są jazdą obowiązkową, jak ładne stosiki, wysmakowane i dobrze naświetlone zdjęcia z odpowiednimi kolorkami. Jako tło wybieram jednak przeważnie na szybko podłogę w mieszkaniu, co po przeprowadzce z ładnego parkietu na jakiś najtańszy produkt parkietopodobny niekoniecznie daje najlepsze efekty. Szczęśliwie czasem można zilustrować książkę Tajfunem, psem o urodzie przewyższającej większość literatury. No więc jestem sobie sam tu sterem i okrętem i rafą koralową, zderzam się z tym, że pisząc też krytycznie wobec wielu książek, narażam się na niezbyt sympatycznie prowadzone akcje podjazdowe. Szczęśliwie nigdy jeszcze nie widziałem autora/autorki, która po pozytywnej recenzji by protestowała, więc spokojnie rozbudowuję łuskę na sobie i uczę się, by spływało po mnie jak po karpiu. Raz jeszcze dziękuję za zaufanie i waszą tutaj obecność, no bo tak bez was to by było jednak bez sensu.
Miło jest świętować z dobrą książką, a Zadie Smith przyzwyczaiła nas do tego, że raczej słabych książek nie pisze. Choć nawet dla najlepszych autorów forma opowiadania bywa trudna i nie wszyscy sobie z nią radzą, to Smith wychodzi z tego starcia zwycięsko. Z małymi potknięciami, jak otwierające tom opowiadanie “polskie”, o matce i córce przyjeżdżających do Sopotu na wakacje. “Dialektyka” sprowadza się do banalnej opowieści o tym, że jedząc mięso przykładamy się do cierpienia zwierząt, a dzieci potrafią nam o naszej obłudzie bardzo brutalnie przypomnieć. Szczęśliwie jest to opowiadanie krótkie, po którym następuje fantastyczna historia o pewnym szkolnym trójkącie, o kobiecie, która “traktowała mężczyzn jak muzy”. I mamy tu świetną opowieść erotyczną, napisaną z feministycznej perspektywy, gdzie Smith gra z językiem - kobieta nie “daje wejść w siebie” mężczyźnie, a “bierze go do swojego ciała” i tak dalej. Jest to opowieść o zazdrości i tym, że w miłości nie wszystkie chwyty poddają się łatwym ocenom moralnym. I o rasizmie. Ale przede wszystkim o kobiecie, która walczy o swoje prawo do spełnienie, co wcale nie jest łatwe, gdy chce się to robić naprawdę na swoich zasadach.
Świetne są opowiadania, w których Smith wychodzi poza historię, odsłania się jako autorka budująca swoje postaci, co jest chwytem klasycznym zwłaszcza dla opowiadań, ale wciąż robiącym na czytelniku wrażenie. Kapitalne jest opowiadanie “Rodziców objawienie o poranku”, w którym Smith przedstawia różne techniki narracyjne stosowane przez pisarzy, tworząc “Arkusz Technik Narracyjnych”. Gra z konstrukcją literacką, tygryski jak ja lubią takie zabawy, Zadie Smith zaskakująco często nawiązuje w “Grand Union” do collegu, jako miejsca, w którym formuują się przyszłe postawy życiowe i gdzie młodzi ludzie po raz pierwszy żyją samodzielnie. I muszą się stworzyć. Tak jak musi się stworzyć opowiadanie. Bo “Grand Union” jest - gdyby szukać wspólnego mianownika - książką o pomysłowości ludzi, o tym co sprawia, że chcemy coś wokół siebie zmienić. Można powiedzieć, że jest to zbiór poświęcony kreatywności, choć to słowo akurat brzmi odrobinę zużycie. Nie udają się Smith za to opowiadania dystopijne, “Ucieczka z Nowego Jorku” zainspirowana miejską legendą jakoby Michael Jackson, Elizabeth Taylor i Marlon Brando razem uciekli z Nowego Jorku po 11 września jest banalna i wymęczona. Choć może się podobać jako sama historia, bo sensy tu są proste.
To, co jednak robi największe wrażenie, to fakt, że Smith nie patyczkuje się ze swoimi bohaterami. Są oni (i one) często nieprzyjemni, niesympatyczni, zaślepieni, próżni, narcystyczni, wredni, a niekiedy niezbyt mądrzy. I może to mniej widać w opowiadaniach, niż powieściach, to wciąż sprawia mi dość perwersyjną przyjemność przyglądanie się tej rozbiórce bohatera na cząstki pierwsze bez większej czułości. Szczególnie, że Smith bawi się swoimi opowiadaniami i korzystając z tradycyjnych wzorców jednak zaskakuje rozpiętością pomysłów - mamy tu wspomniane dystopie, mamy science-fiction, satyrę, czy klasyczne krótkie obyczajówki. A w nich bohaterowie, których zaczynamy lubić, a po chwili zdajemy sobie sprawę, że niekoniecznie powinniśmy się do nich przywiązywać. Co z racji obszerności w opowiadaniach jest postawą zrozumiałą. Gdybym miał wybrać ulubione opowiadanie, to z pewnością byłby to “Kelso zdekonstruowany” - historia czarnego imigranta z Antigui zamordowanego przez nieznanego sprawcę w Notting Hill w 1959, która służy Smith do opowiedzenie o rasizmie, ale i funkcji czasu w opowiadaniu. To pozornie proste opowiadanie zmienia swój sens wraz z ostatnim zdaniem, “cały świat jest tekstem”, które każe wrócić do opowiedzianej historii na nowo. Tak samo jako po 50 latach udało się ustalić mordercę Kelso Cochrane’a, tak samo Smith reinterpretuje historię morderstwa i ciekawie pogrywa z naszymi przyzwyczajeniami do linearnej opowieści. Ciekawe, nie powiem.
Nie jest to może najrówniejszy zbiór opowiadań i nie ma co ukrywać - Smith nie zawsze sobie radzi, niekiedy czuć podporządkowanie tematu wybranej formie, czy pewną prostotę opowieści, ale wciąż są to opowiadania, które przykuwają uwagę. Tym ciekawsze, że w jakiś sposób odsłaniają samą autorkę i jej poszukiwania, dużo wyraźniej niż powieści, czy eseje. Dla fanów i fanek rzecz obowiązkowa, dla czytających opowiadania też, bo są tu perełki. Mimo kilku słabości, Smith jest pisarką dużo od siebie wymagającą. Choćby dlatego warto ją czytać.
Skomentuj posta