Znak, Tadeusz Konwicki

[RECENZJA] Tadeusz Konwicki, "Klepsydra i kalendarz"

“Moje pokolenie zaczytywało się w książkach na śmierć. Co gorsza, moje pokolenie wierzyło w książki. (...) były oknem na świat i oknem w niebie, połykaliśmy gorączkowo w dzień i w nocy, kryjąc się przed najbliższymi. I każdą książkę przechorowywaliśmy ciężko, bo wierzyliśmy każdej książce”.

Nowe wydanie “Kalendarza i klepsydry” to świetna okazja do spotkania z Konwickim, pisarzem, który trochę został sprowadzony do roli warszawskiej “legendy”, obrazka budzącego sympatię pana z kotem, a w tej książce ujawnia się jako twórca niezwykle sceptyczny wobec świata, który czasem go trochę raduje, ale przeważnie budzi rozczarowanie znoszone ze stoickim spokojem.

Książkę otwiera reportaż z wyjazdu do Ameryki w 1973 roku i tu pierwsze zaskoczenie - nie dość, że Konwicki jest sceptyczny wobec samego pomysłu przemieszczania się między kontynentami, to dodaje coś, z czym się osobiście bardzo identyfikuję. Pisze:

“Nie interesuje mnie Ameryka i ja nie interesuję Ameryki. Znam Amerykę z setek filmów, z tysiąca książek, z kilometrów kronik filmowych i telewizyjnych. Wiem, co Amerykanie jedzą na śniadanie, jak piorą bieliznę, która opona pęka im zazwyczaj przy dużej szybkości, jak się kładą do łóżka…”

To o mnie jest! Najpierw zarzekałem się, że nie polecę do Stanów, bo są wizy i ja nie zamierzam udawać się do ambasady, a teraz, gdy ten mur upadł (w momencie,gdy Amerykanie budują inne), nie chce mi się, bo po prostu mi się nie chce. Konwicki zastanawia się, czy można o Ameryce napisać inaczej niż inni - w tamtych czasach w Europie widziano Stany zasadniczo negatywnie, więc autor postanawia pójść pod prąd. I wychodzi mu esej-reportaż o… Europie i jej niszczycielskim wpływie na Amerykę. Ciekawa perspektywa, zwłaszcza gdy się zestawi ją z opowieścią Mirona Białoszewskiego, który 9 lat później pojedzie do Nowego Jorku. Panów łączy jedno - pójdą na film “tylko dla dorosłych”. No tylko w innych wersjach. I na każdym z nich zrobi to spore wrażenie, choć Konwicki będzie je ukrywał żartobliwym tonem.

Nie wiem jak w ogóle oddać, to co robi Konwicki z tekstem. Zdumiewa mnie zawsze, gdy czytam jego pierwsze zdania:

“Coraz częściej moi przyjaciele chodzą do szpitala. Coraz częściej moi przyjaciele nie wracają ze szpitala”.

“Tak jest, dziś mija dwadzieścia pięć lat od dnia, w którym połączyliśmy się z panią Konwicką małżeńskim węzłem. Stało się to w Poznaniu, i dosyć przypadkowo”.

“Naszła mnie nagle dzisiaj ochota, aby popieścić się z krytykami”.

W każdym z tych zdań kryje się zapowiedź większej, lub mniejszej, ale z pewnością pasjonującej historii. Konwicki jest fantastycznym stylistą, który pod pozorami “lekkiego pióra” skrywa kogoś, kto każde zdanie ma przemyślane, a pewna nadmierność językowa, skłonność do upiększania zdań nie wynikają tylko z potoczystości mowy i jej poezji, ale bardzo uważnego przyglądania się melodyce zdania. Poczytajcie go na głos - wtedy można usłyszeć, jak doskonale Konwicki ma to wszystko zaplanowane.

Ja będę wam tu wrzucał w najbliższych dniach pewnie jakieś fragmenty z “Kalendarza i klepsydry”, bo dzisiaj niewielu pisarzy robi na mnie takie wrażenie klarownością (i przewrotnością) myśli wyłożonej językiem pięknym, acz bez przesady spoetyzowanym.

I ta okładka pracowni “Frycz i Wicha”! Te wąsiki! Bo o kocie w środku też sporo, ale jednak tym razem zamiast kota Iwana poznamy lepiej jego pana. Choć w kwestii tego, kto jest czyim panem, miał Konwicki sporo wątpliwości.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz