Znak, J. M. Coetzee, Mieczysław Godyń

[RECENZJA] J. M. Coetzee, "Śmierć Jezusa"

To nie jest powieść, do której można łatwo zastosować określenia – dobra lub zła. To powieść dziwaczna, bizarna, w której autor pozwala sobie na bycie momentami prostym naiwniakiem, pisarzem niewiele różniącym się w głębi myśli od Paulo Coelho, by sięgać po najwyższe literackie rejestry. Ostatnie część trylogii to opowieść o dziesięcioletnim Davidzie, który opuszcza swoich przybranych rodziców dla sierocińca, w którym odnajduje wspólnotę i znajduje słuchaczy. Podejrzana, sekciarska wspólnota okaże się dla Davida ważniejsza niż adopcyjni i choć skutki pobytu w niej będą dla niego dość opłakane, to tam znajduje pierwszych uczniów. Coetzee opowiada o chłopaku, który w oczach niektórych jest wyjątkowy, w oczach rodziców – zwyczajnym chłopakiem o nadmiernie rozbuchanym ego, który żyje w świecie własnej opowieści, będącej czymś na poły apokryficznym, trochę biblijnym, choć autor z lubością odwołuje się do hiszpańskiej kultury i literatury.

Gdy David po wypadku na boisku trafia do szpitala wokół jego łóżka zaczyna tworzyć się wspólnota wyznawców, którzy każde słowo chłopca traktują jak objawioną mądrość. Z perspektywy zewnętrznych obserwatorów – Simona i Ines sprawa wydaje się być kuriozalna, ale i oni muszą poddać się regułom tej gry. David opowiada przychodzącym z sierocińca dzieciakom alegoryczne historie, a książkę wypełniają rozmowy o życiu pozagrobowym i możliwym zmartwychwstaniu, choć ujętym w bardzo metaforyczny sposób.
Najbliżej mi do widzenia tej opowieści jako wielkiego żartu z podniosłego, wręcz nabożnego podejścia do twórczości autora.

Jakby Coetzee chciał nas wszystkich wyprowadzić w pole i powiedzieć że może być kim chce – geniuszem, który potrafi opowiadać przerażająco smutne, pełne niejasnych emocji historie (stosunek Davida do przybranych rodziców w ciekawy sposób pokazuje problemy rodzicielstwa, odrębności dziecka i tego, że te światy nie muszą być wcale wspólne), ale też pisarzem uciekającym przez atrakcyjnymi wnioskami, rozwalającym porządną konstrukcję i z lekka traktując wnioskowanie. Dezynwoltura, z którą Coetzee traktuje pisarską materię jest zaskakująca i może rację mają ci komentatorzy „Śmierci Jezusa”, którzy mówią o rozbudowanym żarcie z interpretatorów na siłę chcących widzieć w tej powieści współczesnej reinterpretacji historii Jezusa.

Osobiście znajduję przyjemność w lekturze tego rodzaju książek, które się rozsypują, nie dając jasnych odpowiedzi, gdzie jedna historia okazuje się prowadzić na manowce, a druga staje się dominująca, gdzie próba prostego, alegorycznego odczytania nagle staje się niemożliwa. I mam wrażenie, że do Coetzeego podchodzimy zbyt poważnie, a to pisarz, który bawi się z czytelnikiem. Inna sprawa, czy czytelnik ma ochotę na takie zabawy i ja się wcale nie zdziwię, jeśli okaże się, że spora część nie ma najmniejszej. Ale można spróbować, bo Coetzee z pisarza dość przewidywalnego staje się “enfant terrible” i mi się to osobiście bardzo podoba. Taki południowoafrykański Bawołek.

Uwaga dla osób, które spodziewają się tu czytelnego zamknięcia trylogii - nie ma. I tyle.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz