Książkowe Klimaty, Jakub Kornhauser
[RECENZJA] Jakub Kornhauser, "Premie górskie najwyższej kategorii"
Czasem zarzuca się krytyce literackiej, że za bardzo się zaprzyjaźnia z pisarzami i pisarkami. Ot, chodzimy na wspólne imprezy, robimy sobie selfiki, wysyłamy serduszka w serwisach społecznościowych, znamy imiona psów, a czasem nawet dzieci. Ale chyba niewiele jest spraw równie intymnych jak udzielenie własnego roweru do choćby najkrótszej przejażdżki. A tak wygląda moja znajomość z Kornhauserem.
Któregoś pięknego wrocławskiego poranka napotkałem autora i jego rower i nie zastanawiając się ani sekundy nad swoją prośbą zamieniłem się z Kubą na artefakty - on trzymał smycz z psem na jej końcu, a ja próbowałem się wspiąć na jego kolarzówkę. Czułem się jakbym próbował jechać na żyrafie, bo różni nas z Kornhauserem nie tylko wylewność w mowie, ale i centymetry. To była walka! Jeszcze nigdy żaden rower tak nie chciał mnie zrzucić z siebie. Z poharataną dumą szybko zwróciłem go w ręce właściciela.
Poza centymetrami w kłębie i życiowym doświadczeniem różni nas podejście do cyklizmu - autor “Premii górskich najwyższej kategorii” lubi posnuć się po mieście, czasem przyspieszyć, niekiedy odbić z obranej wcześniej trasy i delektować się zmurszałym dworkiem, ptaszkiem na gałązce czy okolicznym błotkiem. Ja należę do ludzi, którzy do roweru podchodzą z precyzyjnym planem trasy, wyznaczają sobie cel i po prostu tam jadą. Potrzebuję tego celu jak wody z elektrolitami - jazda “ot tak sobie” jest dla mnie niewykonalna, z góry mnie nudzi. I tak sobie jadę do Czarnolasu na przykład, zapominając, że po drodze się wyniszczę na Równinie Radomskiej, albo do Lipiec Reymontowskich. Albo do Oblęgorka. Lubię literackimi śladami pojeździć. Choć to nie jedyne tropy - mam na przykład przewodnik po “drewnianych kościołach Mazowsza”, na wszelki wypadek jakbym już nie miał żadnego pomysłu na cel.
Różnią nas z Kornhauserem też rowery. Te wszystkie historyczne kolarzówki z dętkami, które robią “bum” co jakiś czas, o które trzeba pieczołowicie dbać i zabiegać, to nie dla mnie. Ja mam swoje dwa rowerki całkiem nowoczesne, pana Dimę, który o nie kilka razy w roku dba i święty spokój. Majsterkowanie przy rowerze ograniczam do pompowania, mycia i smarowania łańcucha. O piastach chętnie porozmawiam, byle tych co dokonali rozbicia dzielnicowego. Mam na liczniku rocznie po kilka tysięcy kilometrów, rower mnie tu interesuje najmniej. Mnie interesuje wyczyn.
No i różnią nas miasta. To chyba oczywiste, skoro Kornhauser jest z Krakowa, a ja od kilkunastu lat z Warszawy. I to czytając “Premie górskie…” dopiero się czuje. Oj ile tu krakowszczyzny, takiej niby to wiecie, ironicznej już, bo inaczej nie wypada, ale jednak podbarwionej tymi tęsknotami za dworkami z Tetmajerami i Wyspiańskimi w nich, doprawionej “znajomą profesorką francuskiego” spotkaną na trasie, klasą samą w sobie, wiecznym grodem krakowskim, ucieczką od stereotypu w stereotyp i choć zabawną, obśmianą, to jednak chwilami niezjadliwą.
To o czym Kornhauser zapomniał w tej - cudnej skądinąd - książce, to jakieś zmiany rejestru, tonu, frazy - na “Premie górskie…” składa się kilka opowieści o rowerowych wycieczkach autora po Krakowie i okolicach, które męczą, ale tak jak nie lubię. Meczą jednostajnością bardziej przypominającą rowerowy maraton na kilkaset kilometrów, niż żwawą wycieczkę po pradolinach. Doskonały, kwiecisty, erudycyjny i poetyki język mógłby czasem wyhamować, ustąpić miejsca konkretowi, reportażowi, a nie tylko powidoczki, widoczki, wrażenia i emocje.
Zapomniano też o mapach, bo jednak chciałoby się śladem Kornhausera wyruszyć w Kraków, czemu nie - ja potrzebuję celu więc mapa by mi pomogła. Dla tych, co celu nie potrzebuję, co chcą się powłóczyć, a za przewodnika mieć widmowego cyklistę z głową lekko w obłokach - jest to książka z pewnością idealna. Dla pozostałych może być lekturą nieznośną, porzuconą w afekcie. Ale spróbujcie, bo to z pewnością literacka próba na najwyższym poziomie. A może trzeba było czytać jedna trasę tygodniowo, a nie zachłannie wszystkie jednego dnia? Bo w niewielkich dawkach, to “Trasy…” z pewnością lepiej się przyswajają. Państwo sprawdzą sami na sobie i dadzą znać, proszę.
Skomentuj posta