Otwarte, Agnieszka Walczy, Mariana Leky

[RECENZJA] Mariana Leky, "Sen o okapi"

Czytając “Sen o okapi” Mariany Leky w przekładzie Agnieszki Walczy wrócicie do czasów czytelniczej niewinności, gdy bez trudu wchodziliście w świat stwarzany przez autora bądź autorkę, czasy gdy książkom naprawdę udawało się odcinać nas od otaczającego świata. Zachwyty nad “Snem…”, które znajdziecie w mediach społecznościowych są w pełni uzasadnione. Połączenie mitu i bajki z opowieścią o wspólnocie, w której każdy los jest ważny, wydaje się być czymś, czego dzisiaj potrzebujemy. To powieść napisana lekko, bez pretensji do arcydzielności, jezykowo prosta, przejrzysta, klarowna, ale nie banalna, przeźroczysta. Do tego zabawna, na tyle na ile książki o miłości i śmierci mogą być zabawne

Luiza - przynajmniej na początku powieści - ma dziesięć lat i wychowuje się ze swoją babcią Selmą w wiosce w Westerwaldzie. Mimo tego, że jej dzieciństwo wydaje się być całkiem szczęśliwe, to już naznaczone jest stratą - w wypadku ginie jej przyjaciel. Strata wpisana jest w życie, a raczej śnienie Selmy - gdy tylko śni się jej okapi (“Okapi we śnie wyglądają dokładnie tak jak na jawie”), ktoś we wsi umiera. Najgorzej, gdy Selma wygada się ze snu i cała wioska żyje tylko tym, kto umrze. Cóż - umieranie też życie. Do tego wszystkie jest jeszcze Optyk, który w lodziarni zamawia zawsze “średnią Sekretną Miłość bez śmietany”. Lektura listów Optyka do Selmy to doświadczenie zabawne, choć bardzo przy tym smutne.

Będzie tu wiele elementów, których po prostu w powieści potrzebujemy, tylko wcześniej o tym nie wiedzieliśmy - pies o imieniu Alaska, podróżujący ojciec i telefon z Japonii, wspólne czytanie albumów o odległych krajach, a w tle dorastanie, starzenie się i miłość. Gdyby mi ktoś powiedział kiedyś, że będę z zadowoleniem i bez poczucia żenady czytał książkę podejmująca się takich tematów, to bym go uznał za niezłego fantastę. A jednak.

Leky nie bierze jeńców i jakimś cudem udaje się jej w tej powieści bez popadania w czułostkowość i naiwność opowiedzieć historię o wielkim romantycznym duecie miłości i śmierci, a przy tym dorzucić powieść gatunkową, klasyczne toposy z opowieści o mitycznej wspólnocie, Rytmiczny język, czuły na kontrasty i to nie tylko w scenie, gdy bohaterowie powieści zastanawią się, co łączy butelki zwrotne i choinki. A co łączy? Zdaniem optyka “To łatwe. Jedno i drugie jest najczęściej ciemnozielone, i jedno i drugie świszcze, kiedy dmucha w nie człowiek albo wiatr”.

Absurdalność sytuacji, dziwaczność bezimiennych postaci, które spotykamy w Westerwaldzie, przy tym jakaś taka atmosfera jak z “Dźwięków muzyki”, ze ktoś nam tu zacznie za chwilę jodłować i będzie to jodłowanie zarówno ironiczne jak i całkowicie na poważnie wykonywane, sprawiają, że nie ma się co dziwić, że książka w Niemczech okazała się fenomenem sprzedażowo-czytelniczym. Jestem przekonany, że w czasach szczytu pandemii i spadku naszych sił na cokolwiek poza wgapianiem się w przestrzeń, jest to powieść, która pozwoli odzyskać choć na chwilę humor. Albo przynajmniej odrobinę lepiej się poczuć.

Jedną z moich ulubionych postaci - bardzo drugoplanowych - jest Friedhelm, który chodzi po wsi śpiewając stary wojskowy szlagier, “O mój piękny Westerwaldzie”. Gdy “Friedhelm ożenił się z wdową z Domu Skupienia” cała wieś na jego wyraźne życzenie zaśpiewała tą okropną zapewne pieśń. Bo we wspólnocie chodzi o to, żeby było miło, nawet jeśli okapi zwiastuje śmierć.

Gdybym był wami, to bym to czytał. Ale ponieważ wciąż - mimo wielu prób - jestem sobą, to już przeczytałem. I bardzo polecam.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak ma na imię ojciec Izabeli Łęckiej?