wywiad, podcast, Znad Mapy, Mikołaj Golachowski
[ZNAD MAPY 007] Mikołaj Golachowski - wywiad
Znad Mapy, rozmowy nie tylko o literaturze to cykl rozmów, w których moimi gośćmi są pisarze, pisarki, reporterzy i reporterki opowiadający o ważnych dla nich mapach. Gościem siódmego odcinka podcastu jest Mikołaj Golachowski. Nagranie możecie odłuchać tutaj (Spotify) tutaj (Apple) tutaj (Google), a ja zapraszam na spisany i zredagowany wywiad na podstawie nagrania.
Wojtek Szot - Co przedstawia mapa, którą dla nas wybrałeś i dlaczego znalazła się w Twoim mieszkaniu?
Mikołaj Golachowski - Wszystko dzięki temu, że mam znajomego antykwariusza. Inaczej w życiu bym sobie na nią nie pozwolił. Tak się składa, że chodziliśmy razem do podstawówki.
To pierwsze tematyczna, naukowa mapa w historii ludzkości. Przynajmniej z punktu widzenia europocentrycznego, bo oczywiście wiadomo, że kartografowie arabscy albo chińscy rysowali mapy dużo wcześniej. To mapa z 1665 roku, geograficzno-hydrograficzna ukazująca ruchy oceanów, prądy, głębiny czy połączenia między wulkanami. Pochodzi z dzieła Athanasiusa Kirchera “Mundus subterraneus", w którym zawarł wiele taki map.
Ta o której mówimy to mapa całego świata. Natomiast w jego dziele można znaleźć też bardziej szczegółowe mapy. Niektóre bliższe rzeczywistości, inne mniej. Fascynujące dla mnie jest to, że połączył on wczesną wiedzę naukową ze swoimi dociekaniami, studiami. Kircher był uznawany za ostatniego geniusza renesansu. Niesamowity facet zajmujący się wszystkim, czym można było się zajmować. Od egiptologii po rysowanie map i opis świata, fizykę i tak dalej. Próbował zrozumieć dlaczego oceany się ruszają. Część prądów oceanicznych, które pozaznaczał na swojej mapie jak najbardziej tamtędy przebiega. Na innych jego mapach z "Mundus subterraneus” - czyli “świat podziemny” - niektóre są trochę mniej zgodne z naszą współczesną wiedzą. Na jednej z map jest Atlantyda, ale też bardzo fajnie narysowane bieguny. Bieguny u Kirchera to są takie dziurki. Uważał, że tamtędy wlewa się woda pod ziemię i to właśnie ocean podziemny napędza ruch wód. Czyli jest jeszcze jeden ocean, gdzieś głębiej. Oprócz tego wyobrażał sobie, na świecie żyją smoki. Niestety smoków nie ma, wiemy natomiast, że prądy oceaniczne istnieją. Ta mapa uznawana jest za pierwszą naukową mapę na świecie.
WSZ - Człowiek renesansu, ale z wyobraźnią nierenesansową.
MG - Tak. "Mundus subterraneus", to przedziwna synteza wiedzy rzeczywistej, legend z literaturą fantastyczno-naukową. Brzmi to fascynująco. A “Tabula Geographico-Hydrographica Motus Oceani” jest przefantastyczna i zawiera mój ulubiony kontynent wszechczasów, czyli “Terra Australis Incognita”. Taki wielki kleks na spodzie mapy.
WSZ - Powiedzmy Państwu od razu, że to nie jest Australia. Chociaż trochę jest.
MG - Akurat na tej mapie właśnie trochę jest. “Terra Australis Incognita” to koncept, który ma ponad 2000 lat. Już Arystoteles zaczął się nad nią zastanawiać. Oczywiście wiedział, że Ziemia jest okrągła i wymyślił sobie, że skoro mamy lądy na północy, które trochę znał, to zapewne na południu też muszą być jakieś lądy, bo inaczej by nam się ta kulka przewróciła. Dzisiaj wiemy, że przesłanki miał niesłuszne, ale wniosek słuszny. Rzeczywiście lądy tam są, natomiast niepotrzebny jest żaden balans, bo Ziemia po prostu jest kulką latającą w kosmosie i wszystko jej jedno, jak ta równowaga wygląda. Niedługo po Arystotelesie powstał termin “Terra Australis Incognita” oznaczający nieznany ląd na południu. Bardzo mi się podoba to, że przez całą historię ludzkości wiedziano, że coś tam musi być. Oczwywiście tą europocentryczną, bo zapominamy o tym, że Chińczycy czy Arabowie też wysyłali statki w różne miejsca i sporo o świecie wiedzieli. “Terra Australis Incognita” przewija się przez cała historię. Termin Antarktyka też powstał niedługo po tym, jakoś na początku naszej ery, ale się nie przyjął. Wszyscy mówili o tym nieznanym lądzie na południu, wiedzieli, że powinien być i przez stulecia go szukali.
Bardzo mi się podoba to, że kartografowie różnili się stopniem optymizmu. Na przykład na słynnej mapie Abrahama Orteliusa - “Theatrum orbis terrarum”, która jest 100 lat starsza od mapy Kirchera - ten ląd jest podpisany nieco inaczej, a mianowicie “Terra Australis nondum cognita”, czyli ląd na południu “jeszcze niepoznany”. Inni nawet pisali, że “niedawno odkryta”, ale jeszcze nie całkiem w pełni poznana. Im dalej Europejczycy wypływali na południe, tym bardziej odkrywali, że tego lądu tam nie ma. Opłynęli Afrykę i okazało się, że nie jest przyczepiona do żadnego lądu. Później opłynęli przylądek Horn. Francis Drake w swojej podróży dookoła świata przepłynął przez cieśninę Magellana, sztorm go zdmuchnął daleko na południe, tak że wychylił się kawałek za przylądek Horn i zobaczył, że na południu Ameryki Południowej też jeszcze jest ocean. Im więcej wiedzieliśmy, tym “Terra Australis” nam się kurczyła bardziej. Na mapie Kirchera z 1665 roku Afryka jest odklejona od tego kleksa na południu, podobnie Ameryka Południowa, chociaż jeszcze nie całkiem, bo na mapie widać Tierra del Fuego, czyli Ziemię Ognistą zaznaczoną jako coś, co jest między Ameryką Południową, a tą mityczną Antarktydą. Już było wiadomo, że gdzie znajduje się północne wybrzeże Australii, ale jeszcze nie wiedziano, że ona kończy się w jakiś sposób i nie jest przyklejona do tego kleksa.
W ramach coraz lepszego poznawania świata, ten mój ulubiony kleks coraz bardziej się kurczył, aż w końcu nagle BAM! 200 lat temu po prostu go zobaczyli. Okazało się, że jednak coś tam jest. Pod koniec XVIII kapitan Cook, który przekroczył południowy krąg polarny i dotarł najdalej ze wszystkich na południe, mógłby zobaczyć ten kontynent, tylko akurat była mgła i lód mu go zasłanił. Wrócił do Anglii trochę rozczarowany Antarktydą. Stwierdził, że nawet, jeżeli tam coś jest, to jest to kompletnie do niczego nieprzydatne. Ludzkość zaczęła tracić trochę w wiarę w ten kontynent. W międzyczasie łowcy fok docierali coraz dalej na południe. Byli jedną z sił napędowych odkryć, bo gdy wytłukli foki i uchatki w jednym miejscu, musieli płynąć gdzieś dalej, żeby ich znów poszukać. To się działo bardzo szybko. W 1819 r. William Smith odkrył Szetlandy Południowe, na których jest teraz nasza stacja antarktyczna. W 1819 roku powiedział: "Wow, ile tutaj jest uchatek. Wszystkie można wyrżnąć”. W 1822 roku nie było tam już ani jednej uchatki. W międzyczasie, w 1820 roku rosyjski admirał Bellingshausen został wysłany przez cara, żeby zrobić to samo, co Cook, tylko bardziej. Czyli znowu opłynąć Antarktydę, tylko jeszcze bardziej na południe i ma miał nie wracać, póki jej nie zobaczy. No i zobaczył. Niemal jednocześnie z nim zobaczył ją Edward Bransfield, który był kapitanem irlandzkim. W tym samym roku zobaczył ją też Nathaniel Palmer, amerykański łowca fok.
To dla mnie cudowna historia o tym, że coś co przez 2000 lat było krainą mityczną, mieszkało w naszej wyobraźni, nagle wskoczyło na mapy.
Antarktyda wyskoczyła z domeny naszej wyobraźni i stała się częścią naszej wiedzy. To cudowna historia. Jak się zastanowisz nad tym, to Eldorado raczej nie odkryliśmy, Fontanny Młodości też nie bardzo, Atlantydy również. Spośród mitycznych krain Antarktyda jest jedyną, którą udało nam się odkryć. Dla mnie to jest cudowne.
WSZ - To piękna historia. Przeglądając do naszej dzisiejszej rozmowy różne mapy świata i zwracając uwagę na Antarktydę nie da się ukryć, że czasem jej po prostu nie ma. Mówisz, że ludzkość ją odkryła 200 lat temu, ale ludzkość też robi całkiem sporo, żeby jej nie pokazywać.
MG - Bardzo często na mapach dla dzieci - ale nie tylko - świat się kończy na południu Ameryki Południowej. To, że jest jeszcze jeden kontynent, większy od Australii i większy od Europy, to jakoś na nich nie robi wrażenia, bo tam nie ma żadnego szanującego się państwa. To jest moim zdaniem wyraz arogancji i ignorancji - jednych z podstawowych cech ludzkości. Mam ośmioletnią córkę, więc jestem w miarę na bieżąco z różnymi edukacyjnymi wydawnictwami i wiem, że czasem, jak już się ona na jakiejś mapie znajdzie, to twórcy malują na niej niedźwiedzie polarne albo Inuitów, którzy też tam wcale nie mieszkają. Niedźwiedzie polarne, Inuici, morsy mieszkają na dalekiej północy - w Arktyce, a ja mówię o Antarktyce, czyli o drugim końcu świata, o dalekim południu.
WSZ - Kiedy popatrzymy na odwzorowania hipsometryczne i kartografię to mamy dwa wyjścia - albo Antarktyda jest malutka i leciutko wychodzi spod południowej granicy mapy albo jest olbrzymia. Trudno ją uchwycić.
MG - To niestety wynika z odwzorowania Mercatora. Nie da się powierzchni kuli w dobry sposób, w jednym kawałku pokazać na płaskim. W efekcie wszystkie rejony polarne, w takim najbardziej popularnym ujęciu, nieproporcjonalnie się rozszerzają. Jak spojrzycie na dowolną mapę, to na przykład Grenlandia jest gigantyczna.
To oczywiście wielka wyspa, ale nie jest wielkości połowy Afryki. Najlepiej odwzorowane są tylko rejony w okolicy równika, Afryka wygląda w miarę dobrze, natomiast im dalej przesuniesz się na północ albo na południe, tym zniekształcenie się powiększa. Ten problem jest rozwiązywany na różne sposoby. Można wykrzywiać mapy albo kroić je na wycinki.
WSZ - Na mapie od której wyszliśmy, “Terra Australis Incognita” zaznaczono jakieś rzeczki,trochę szczegółów. Dzisiaj, gdy patrzymy na popularne mapy, na których jakimś cudem się Antarktyka się znalazła, to widzimy jedną, wielką, białą przestrzeń. Jak wygląda tak naprawdę mapa Antarktyki?
MG - Trzeba by wziąć globus i odwrócić go do góry nogami. Tak, żeby patrzeć na nią na wprost. Antarktyka nawet, jeżeli wiemy mniej więcej, jak wygląda, to dalej jest bardzo konfundująca. Jak jesteś na biegunie południowym, to gdzie byś nie spojrzał, będziesz miał północ. Nie da się tam spojrzeć na wschód albo na zachód. Z punktu widzenia bieguna południowego jest tylko północ.
Nawet w naszej szerokości geograficznych bardzo daleki wschód robi się zachodem, bo to wszystko idzie dookoła. W Antarktydzie przyjęto te kierunki, które obowiązują w niższych szerokościach geograficznych, czyli bliżej równika i dlatego możemy mówić, że ktoś idzie na zachód albo na wschód, ale musimy mieć świadomość, że to jest bardzo umowne.
Za jedną z granic Antarktydy uważa się krąg polarny. Krąg polarny wyznacza rejon poza którym - jeżeli jesteś bliżej bieguna, niż ten krąg polarny - przynajmniej raz w roku, przez 24 godziny, nie wstanie słońce i przynajmniej raz w roku, też przez 24 godziny, słońce w ogóle nie zajdzie. Czyli jest dzień polarna i noc polarna. Na samym biegunie pół roku trwa dzień, a drugie pół roku trwa noc. Analogicznie rzeczy mają się na biegunie północnym. Oczywiście też jest koło polarne. Przez to, że Ziemia się lekko chybocze i jest pod skosem, to ten krąg polarny nie jest nigdy w tym samym miejscu, bo zmienia troszeczkę kąt obracania się. W tej chwili krąg polarny przesuwa się z prędkością około 19 metrów na rok na południe. Więc nie jest tam, gdzie się o nim uczyliśmy. Jest już trochę dalej na południe. Kiedyś Ziemia trochę się odwinie, zacznie przechylać się w drugą stronę i on wróci do nas.
WSZ - To bardzo miłe chyba ze strony Ziemi.
MG - Tak, stara się trzymać równowagę.
WSZ - To naprawdę uprzejme, że po iluś latach wracamy do jakiegoś stanu constans, zwłaszcza, że idą czasy, w których nie będziemy za bardzo do niego dążyć.
MG - O zmianach tych, które są na Ziemi potrzebna jest osobna rozmowa.
WSZ - Wracamy zatem do map. Jak bardzo Tobie się przydaje mapa Antarktydy? Co Ci ona mówi, jak na nią patrzysz?
MG - Wtedy, kiedy mam wykłady o Antarktydzie, to mi się przydaje, bo mogę powiedzieć, że jej w ogóle nie widać. 99,3 procent tego kontynentu jest pokryte lodem i wszystko jest pod spodem. Aczkolwiek istnieją też takie mapy, które powstały na podstawie pomiarów radarowych, które jakby zdejmują tą pokrywę lodową z kontynentu. Wtedy widać, gdzie są kawałki lądu. To zabieg czysto teoretyczny, bo gdyby faktycznie ten lód stopniał, to poziom mórz się podniesie o około 20 metrów, więc ląd już nie będzie wtedy tak bardzo wystawał znad poziomu morza. Część będzie dalej widoczna, bo przez Antarktydę biegną Góry Transantarktyczne, które są bardzo wysokie, ale lodu w niektórych miejscach jest prawie 4 kilometry grubości. To jest ogromna masa. Mi się przydaje mapa Antarktydy w bardziej szczegółowych kontekstach. Ale wtedy nie środek kontynentu, tylko tam, gdzie mogę popływać. Jak pływam swoją łódką, to korzystam z różnych aplikacji GPS-owych, gdzie mam wprowadzone mapy, które są szczegółowe do tego stopnia, że pokazują płycizyny czy rafy. Mam też program do nawigacji żeglarskiej, którym się posługuje wtedy, kiedy wożę ludzi w okolicach samej Antarktydy.
WSZ - Bardzo ciekawe jest to wirtualne zdejmowanie lodu. Antarktyda, która była przez lata wymyślonym kontynentem, który okazał się prawdziwy, nadal się nam wymyka.
MG - Cały czas próbujemy go odkryć w sensie dosłownym. Tylko ważne, jak już podniesiemy z tego kontynentu lód, to żeby on nam został w ręce, a nie wpadł do morza, czyli się roztopił. Mimo, że lodowce się bardzo szybko rozpuszczają, to w niektórych rejonach Antarktydy powoli przyrastają. Tego lodu jest tam tyle, że jeszcze trochę potrwa, zanim on się cały rozpuści. To potrwa ze 100-300 lat.
Ja bym chciał jeszcze o tym Kircherze porozmawiać, bo on był uznawany za ostatniego geniusze renesansu. Wiemy, że w porównaniu z Orteliusem nie wykazał się nadmiernym optymizmem, bo napisał, że to jest nieznany ląd na południu, natomiast najbardziej znany jest z tego, że wynalazł latarnię magiczną. Można powiedzieć, że był prekursorem kinematografii. Pamiętasz, jak to wyglądało? Kircher twierdził też, że rozszyfrował hieroglify egipskie. Chociaż później się okazało, że jednak trochę ściemniał. Na tej mojej mapie kształty Ameryki Północnej i Południowej są takie sobie, kształt Australii jest do niczego, ale kształt Afryki jest oddany z wyjątkową dokładnością. Tradycyjnie - od Ptolemeusza - przyjmowany był taki pogląd, że Nil wypływa z dwóch różnych jezior, a Kircher oddał stan dużo bliższy rzeczywistości. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że podobnie zrobił z drugą, wielką afrykańską rzeką, czyli Nigrem. Dość dokładnie go odwzorował, chociaż dopiero 100 lat później poznano cały jego bieg.
Jak patrzę na kształt Półwyspu Skandynawskiego, to mógł się trochę bardziej postarać.
WSZ - Popatrz na Hiszpanię, na Półwysep Iberyjski. Europa jest takim potworem. Widać, że to jest smok na tej mapie.
MG - Tak. Europa jest potworem. Może on to chciał metaforycznie oddać... Bardzo wyraźnie Morze Śródziemne z Morzem Czarnym wyglądają jak smok. Może to właśnie jeden z tych podziemnych smoków. To, co mi się podoba, to są stożki wulkanów. One są połączone między sobą. Wiemy już teraz, że mamy magmę, która pływa sobie daleko pod płaszczem i w pewnym sensie rzeczywiście wulkany są połączone. Jego intuicja w dociekaniach pod niektórymi względami była bardzo blisko prawdy. Pod niektórymi względami. Pod innymi - mniej.
Największym błędem jest oczywiście Terra Australis Incognito. Północ też mu się porozciągała. Najbardziej lubię te bieguny, z których miały wydobywać się różne śmierdzące opary. Można się więc domyśleć, dlaczego były pokazane jako dziurki.
WSZ - To już Państwo we własnych serduszkach rozstrzygną, jakie mamy problemy z nazewnictwem. Płynąc na wschód znajdziemy się kiedyś na zachodzie – o czym nam przypominają zwłaszcza globusy, ale płynąc na południe nie znajdziesz się na północy.
MG - O ile północ i południe jest łatwo ustalić, to wschód i zachód są w dużym stopniu umowne, dlatego, że gdziekolwiek byś nie był, będziesz miał jakiś wschód i jakiś zachód. Dla niektórych Twój wschód będzie zachodem. To jest dużo mniej jednoznaczne. Masz rację, że płynąc w tym samym kierunku, gdybym miał potężny lodołamacz i przebił się przez okolice Bieguna północnego, to w pewnym momencie zacząłbym płynąć na południe. Próbuję sobie to wyobrazić czy dałbym radę znaleźć miejsce, żeby nie musiał skręcać statkiem. Chyba nie, bo jednak Arktyka jest cała dosyć szczelnie otoczona kontynentami Ameryki Północnej, Azji, Europy. Chyba nie da się znaleźć takiego przesmyku, żeby przez Biegun północny można było od razu zacząć płynąć na południe. Płynąc na południe na pewno nie dopłyniesz na północ, bo masz wielki kontynent po drodze.
WSZ - Kiedy wracasz na południe?
MG - Planuję jeszcze w tym roku. Już mam daty i jak dobrze pójdzie, to w grudniu 2021 roku znowu wreszcie ruszę na południe. Pierwszy raz byłem tam w 2002 roku i od tego czasu jestem tam co roku. Poza tym jednym, kowidowym rokiem.
Na pierwszą wyprawę pojechałem jako naukowiec na polską stację Arctowskiego i byłam tam przez rok. Później kilka razy byłem tam jeszcze przez parę miesięcy. Spędziłem tam cały rok w latach 2007/2008. Teraz pływam z turystami jako przewodnik. Sezon “turystyczny” trwa od końca października do początku marca. Odkąd mam córkę, obiecałem jej, że nigdy jej nie zostawię na dłużej niż dwa miesiące, więc dwa miesiące między listopadem a marcem wykrawam z tego sezonu.
WSZ - Istnieje jakiś backpacking antarktyczny?
MG - Nie ma czegoś takiego. Musisz mieć coś, co cię tam zawiezie. Antarktyda, dlatego jest taka unikalna, że jest izolowana, dlatego tak długo nam zajęło wyjęcie jej z naszych marzeń i przełożenie na mapy.
Do najbliższego innego kontynentu, czyli do Ameryki Południowej jest prawie 1000 kilometrów. Przez morza, które są nie dość, że burzliwe, to jeszcze zamarznięte. Żeglarze nie kwapili się, żeby tam się zapuszczać i dzięki temu nie dotarły tam żadne lądowe zwierzęta, nie ma niedźwiedzi polarnych. Gdybyś go przywiózł i wypuścił na Antarktydzie, to podejrzewam, że byłby najszczęśliwszym misiem na świecie, bo dookoła jest pełno tłustych pingwinów, które nie mają pojęcia, kto to niedźwiedź. Tamtejsze zwierzęta nie mają żadnych lądowych wrogów i rdzennej ludności też tam nigdy nie było. Nie ma tam żadnych lądowych drapieżników. Największym lądowym zwierzątkiem Antarktydy jest taka mała muchówka, która się nazywa Belgica antarctica i ma 6 milimetrów długości. Nie dotarła tam przez ten ocean, tylko przypłynęła sobie z Antarktydą w ramach ruchów tektonicznych. Pamięta czasy, kiedy Antarktyda współtworzyła Gondwanę.
Wiele milionów lat temu, to się wszystko rozpadło i Antarktyda wylądowała na południu. Nie od razu było tak zimno, kiedyś żyły tam dinozaury ale później wymarły z powodu niesprzyjających warunków klimatycznych. Belgica antarctica dostosowała się do tego. Jest jej pewnie trochę zimniej niż było, a jej przodkowie musieli się trochę otrząsnąć. Do tego stopnia się otrząsali, że strząsnęli skrzydełka. W związku z czym ona już nie lata. Latanie przy takim wietrze jest niebezpieczne, także jest to jedyna muchówka, która nie ma skrzydeł. To największe lądowe zwierzę Antarktydy.
WSZ - Trzeba być bardzo wyspecjalizowanym zwierzątkiem, żeby tam mieszkać.
MG - Tak. Bardzo.
WSZ - Ludzie też muszą być bardzo wyspecjalizowani, żeby być tam trochę dłużej?
MG - To, czego potrzeba wszystkim, to ogromna cierpliwość do siebie. Wszyscy jesteśmy tam różni. Jesteśmy w jednym miejscu, musimy się jakoś znosić i akceptować.
WSZ - To trochę tak jak rodzina zamknięta podczas pandemii.
MG - To bardzo podobna sytuacja z tą różnicą, że to nie jest rodzina. Na taką wyprawę ruszają ludzie, którzy nie znają się wcześniej albo dopiero się poznali. Jesteście w różnym wieku, z różnych ścieżek życia, z różnych stron Polski i efekty są takie, że musicie się wzajemnie dotrzeć. Najważniejszą cechą jest cierpliwość i świadomość, że jesteście wszyscy jednym zespołem. Że jeden bez drugiego, to byście tam sczeźli marnie.
Jak jeździsz z turystami, to często słyszysz te same pytania. Ja tam pracuję 19 lat, ale taki człowiek przyjeżdża po raz pierwszy i on nie jest głupi czy coś. Wręcz przeciwnie. Turyści, którzy się tam wybierają, to w większości bardzo fajni ludzie, natomiast to nie znaczy, że wszystko wiedzą i ja tam jestem po to, żeby im to wszystko wytłumaczyć.
To trochę tak, jak ze studentami. Ludzie, którzy są ode mnie młodsi, nie są ode mnie głupsi, tylko po prostu ja miałem więcej czasu, żeby się tego nauczyć. Ich mózgi są równie sprawne, jak mój albo i sprawniejsze, bo są młodsi. Do turystów, którzy powtarzają te same pytania, z którymi powtarzają się te same sytuacje, potrzebna jest cierpliwość.
Pomaga to, że ja naprawdę bardzo lubię to, co robię. Gdybyś to robił bez pasji, to słuchający szybko by sie znudzili. Z kolei pasji i autentycznego wkręcenia nie da się udawać na dłuższą metę, ja naprawdę muszę być bardzo podekscytowany tym, co się dookoła dzieje. W momencie, gdy stracę ekscytację, natychmiast przestanę być dobrym przewodnikiem. Ludzie będą wyczuwać w moim głosie fałsz.
A czy tam się coś zmienia? Jak przypływasz, to widzisz zmiany? Ja mam taki stereotyp w głowie, że to jest bardzo stały kawał lądu - przyjeżdżasz i za każdym razem widzisz to samo.
To, że ja na przestrzeni niecałych dwudziestu lat widzę tam konkretne zmiany, to jeszcze o niczym nie świadczy. To są tylko anegdotyczne obserwacje jednego faceta, który tam jeździ od dawna. To, że Antarktyda się zmienia wiemy nie na podstawie tego, że jakiemuś facetowi coś się wydawało, tylko dlatego, że istnieją stałe pomiary. Miejscem, w którym najdłużej w historii świata trwają ciągłe pomiary meteorologiczne są Orkady Południowe, gdzie w 1904 roku szkocka wyprawa antarktyczna założyła stację meteorologiczną. Po czym przekazali ja Argentyńczykom. Dzięki temu mamy jeden z najlepszych zapisów w historii prowadzonych przez człowieka i na tej podstawie możemy wyciągać konkretne wnioski. Możemy też wiercić w pokrywie lodowej, dzięki czemu możemy zajrzeć w przeszłość na kilkaset, a nawet kilkadziesiąt tysięcy lat. Możemy dotrzeć do lodu, który wtedy się formował i oceniać, porównywać skład atmosfery. O zmianach w Antarktyce nie świadczą moje anegdotyczne obserwacje, ale owszem - widzę te zmiany.
Jest pewien lodowiec w pobliżu stacji Arctowskiego, z którym znam się od dziewiętnastu lat i za każdym razem, gdy go widzę, to jest w trochę innym miejscu. Jego czoło się troszkę cofnęło. Myślę, że za naszej znajomości przesunął się ponad kilometr do tyłu. Przy czym lodowiec nigdy się nie przesuwa do tyłu. To jest takie popularne nieporozumienie. On nigdy się nie cofa fizycznie dlatego, że lodowiec zawsze płynie do przodu. Chyba, że jest tak zwanym martwym lodem, to wtedy tylko się powoli topi. Lodowiec powstaje w wyniku akumulacji opadów śniegu u szczytów. Śnieg jest coraz bardziej zgnieciony, bo na niego pada coraz więcej następnego śniegu. Po jakimś czasie zmienia się w lód i powolutku sobie spływa z tej góry, rozlewa się jak takie wielkie ciasto na pizzę. Jeżeli wbijesz chorągiewkę w jakikolwiek kawałek lodu, to ona nigdy nie będzie się cofać, a przesuwać do przodu. Tyle tylko, że wraz ze zmianami klimatu, procesy, które prowadzą do tego, że czoło lodowca się kruszy - postępują szybciej niż akumulacja. Wyobraź sobie pas transportowy - jak w kasie w supermarkecie - który ciągnie cały czas w jedną stronę. Kiedy po kawałku go obcinasz, to on się nie cofa, tylko robi się coraz krótszy.
WSZ - Mając tyle lat doświadczenia z podróżowaniem na Antarktydę, jak Ci się zmieniła perspektywa na to, gdzie jesteś?
MG - Wiesz co? Perspektywa świata najbardziej mi się zmieniła wraz z narodzeniem mojej córki. Nagle mam poczucie, że mam dla kogo żyć i już teraz nie jest mi wszystko jedno czy jutro mnie szlag trafi, czy nie. W odróżnieniu do długiego czasu w moim życiu. Mam pełną świadomość tego, że po śmierci nie czeka nas nic ciekawego ani nieciekawego. Po prostu film się urywa i sprawa załatwiona. O całej Ziemii moglibyśmy powiedzieć, że to “Terra nondum cognita”, cała nasza Ziemia jest jeszcze nie całkiem poznana. To jest fascynujące, że jest mnóstwo rzeczy, których chcielibyśmy się dowiedzieć i które wciąż są przed nami. Natomiast, jak się zmieniło moje spojrzenie na to, co jest tutaj? Doświadczam w sobie trochę takiego rozdwojenia. Będąc w Polsce muszę się martwić o różne rzeczy - muszę coś napisać, żeby ktoś mi zapłacił, żebym miał jak zapłacić za szkołę mojej córki, żebym miał co kupić do jedzenia i tak dalej. Martwią mnie różne absurdy i zło, które nas otacza. W kontekście politycznym i społecznym.
Natomiast w Antarktydzie życie się w doskonały sposób upraszcza. Tam wszystkie problemy sprowadzają się do jednego - nie umrzyj dzisiaj. Nie wpadaj do wody, bo jest zimna i jak wpadniesz, to jest duża szansa na to, że nie wyjdziesz. Nie wpadaj do tej szczeliny, bo tam jest głęboko i zimno. Jak wpadniesz, to umrzesz. Nagle wszystko robi się takie proste. Ja jestem prosty organizm i doceniam proste wyzwania. Takie sformułowanie jest dla mnie oczywiste: „Ok, dobra. Nie umrzyj dzisiaj. Postaram się."
Pamiętam, jak pierwszy raz wróciłem po roku z Antarktydy i poszedłem z koleżanką na kolację. Wyszliśmy w dobrych humorach i nagle dogonił nas wściekły kelner, bo zapomniałem zapłacić. Ja się oczywiście wiję ze wstydu, czerwony jak burak, kompletnie spalony, ona oczywiście śmieje się w głos, bo wie doskonale dlaczego tak się stało. Mówię: "Przepraszam, ale właśnie wróciłem. Pół roku na Antarktydzie byłem". Co za żenujące wykręty, najgłupsze wytłumaczenie, jakie sobie można wyobrazić. Miałem kasę ze sobą, tylko zapomniałem, że się tego używa. Dałem mu tipa, który pewnie dwukrotnie przekroczył rachunek za tą kolację. Później, jak już trochę ochłonąłem z tego zażenowania i wstydu, to pomyślałem sobie: "Kurde, jeżeli można zapomnieć, że istnieje coś takiego, jak pieniądze, to jak to nie jest wolność, to ja nie wiem, co nią jest". Takie doświadczenia dają mi inną perspektywę.
Dzięki tym wyjazdom na pewno mam w sobie więcej luzu i akceptacji do rzeczywistości.
Jednym z najcudowniejszych doświadczeń z Antarktydy jest to uświadomienie sobie tego, że jesteś nikły, świat dookoła Ciebie ogromny. Samo dostanie się tam zajmuje do 40 dni, a gdy stajesz przed lodowcem albo podpłynie do Ciebie wieloryb, widzisz całą swoją mizerność w porównaniu z nimi. Góry, które na kilometr wyrastają prosto z morza, to czujesz że świat jest wielki, a ty niekoniecznie. To doświadczenie uczy ogromnej pokory wobec świata.
Skomentuj posta