Austeria, Witold Bereś
[RECENZJA] Witold Bereś, "Statek głupców. Biedni Polacy patrzą na Usnarz"
Na co patrzą Polacy? Na siebie
Fikcyjna, napisana po angielsku notatka encyklopedyczna z nieodległej przyszłości (2121) informuje, że wydarzenia jesieni 2021 roku w okolicach Usnarza Górnego były “kluczowym punktem” Upadku Unii Europejskiej. Tak zaczyna się esej Witolda Beresia “Statek głupców. Biedni Polacy patrzą na Usnarz”, w którym autor mierzy się z kryzysem uchodźczym na wschodniej granicy i polskimi postawami wobec niego. I choć intencje przyświecają mu niezwykle słuszne, to sposób wykonania budzi mój niepokój.
Niepokoi już sam tytuł. Od kiedy w 1987 roku ukazał się słynny esej Jana Błońskiego, nawiązujący w tytule jak i treści do wiersza Czesława Miłosza “Biedny chrześcijanin patrzy na getto”, zaroiło się w polskiej publicystyce od patrzących na coś “biednych Polaków”.
W artykule Ziemkiewicza patrzyli na Normandię, u Semki na Grossa, w tekście Macieja Dudy zaś na samego siebie. W wywiadzie Dominiki Wielowieyskiej z socjologiem, Ireneuszem Krzemińskim biedny Polak patrzył na obcych, u Błażeja Warkockiego w "Bez Dogmatu" - na gejów, u Grzegorza Siwora - “na Rwandę”. Zdarza się też, że biedni Polacy patrzą "na uchodźców", "na zamożnych", "na Dziady", "na Afganistan", "na Indie", "na ubój rytualny", "na Polaków", "na HIV". A ponieważ większość Polaków uważa się za biednych - w podwójnym rozumieniu tego słowa - biedni Polacy przestali być figurą retoryczną, a stali się obrazem nas samych, zrozumiałym i akceptowanym.
Co ciekawe, u Błońskiego - poza tytułem - ani razu nie pada to określenie. Za każdym razem eseista pisze o “biednym chrześcijaninie”. Utożsamienie przez Błońskiego Polaka z chrześcijaninem było zrozumiałe w kontekście eseju - oto Polak-chrześcijanin jest tym, który czuje strach przed “strażnikiem-kretem” z wiersza Miłosza. Strażnikiem, którego “powieka obrzmiała jak u patriarchy". Ten strach to poczucie winy, “do jakiej nie chcemy się przyznać”. Tym tropem idzie też Bereś, przestrzegając Polaków przed biernością wobec tragedii uchodźców. Jednak czy “biedny Polak” w trzecim dziesięcioleciu XXI wieku to wciąż ten sam, co u Błońskiego?
Bereś rozpoczyna swój esej od opisu obrazu Boscha “Statek głupców”. Widzi na nim “mordy zachwycone same sobą. Pijane, oślizgłe, nabite szamą i wódą. A na mordach tych odbite ślady oszczędnego gospodarowania mózgową substancją szarą i niezbyt zacnego prowadzenia się”. Te mordy, to jak łatwo się domyślić, “drodzy Polacy, przed wielkim lustrem”. Zdaje mi się już od dawna lenistwem intelektualnym takie widzenie ludzi, z którymi się nie zgadzamy, wobec których postaw etycznych i wyborów moralnych mamy wątpliwości czy wręcz jawnie im się sprzeciwiamy. Nie jest najgorszy “obcy wśród swoich”, a człowiek wyglądający tak jak my. Panowie z Ordo Iuris w dobrze skrojonych garniturach, polscy faszyści zasiadający w sejmowych ławach z racji wykonywanego, demokratycznie przyznanego, mandatu. Ikonografia “biednego Polaka” jest o wiele bogatsza, niż przedstawia to obraz Boscha w odczytaniu Beresia. Bo “biedny Polak” jest do bólu zwyczajny. Potrzebujemy go sobie wyobrazić za pomocą obrazu mistrza, bo nie jesteśmy go już w stanie rozpoznać wśród "swoich". Ani siebie - tym samym - od niego odróżnić.
W użytej przez Beresia metaforze czai się też moralizator, którego się boję. Kim jestem, by oceniać “zacność prowadzenia się” naszych “biednych Polaków”? I po co miałbym to robić?
Witold Bereś buduje w eseju dystans pomiędzy sobą, a polską tłuszczą. On - leżący w szpitalu, pod opieką lekarzy i pielęgniarek, którym nie zapomni podziękować w zakończeniu książki - jest poza tym światem. Eseista tylko stawia przed nami lustro, w którym mamy się przejrzeć. A zdaje się jakby to lustro czasem sobie przystawiał. Bereś ogląda telewizję, czyta doniesienia o uchodźcach i tych, którzy im pomagają. Jednak większość społeczeństwa jest bierna. O nich media mówią rzadziej. Sam jest bezpieczny - choroba i szpital usprawiedliwiają to, że pomóc może wyłącznie piórem. Ale czy prowadząc eseistyczny spór z “biednymi Polakami” komukolwiek Bereś realnie pomaga? Pisząc dla “swoich” przeciw “im”, tamtym, nie naszym?
Bereś w “Statku głupców” utyskuje nad tym, że w czasach wchodzenia Polski do europejskich struktur “zawierzył spostrzeżeniu Fukuyamy, że Historia przez duże H się skończyła”. PIsze: “Wszystko wydawało się racjonalne, a wytyczne nowej epoki wydawały się poza dyskusją”.
Ta naiwność była nam wspólna. Jako wychowanek konkursów wiedzy o Unii Europejskiej dorastałem w świecie, w którym wspólnota wydawała się rozwiązaniem wszystkich problemów biednych dzieci z podwałbrzyskich miejscowości. O dzieci z innych miejscowości nie dbałem już tak gorliwie. Dzisiaj wiem, że była to propaganda. Może i pomocna, bo dająca otuchę w świecie, w którym zbyt wiele jej nie było, ale wciąż - propaganda. Bereś z niejakim rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy “wytyczne nowej epoki wydawały się poza dyskusją”. Wśród nich wymienia to, że “decyduje rachunek zysków i strat”, co zdaje się być najkrótszym neoliberalnym wyznaniem wiary.
Ale do tego jestem przyzwyczajony - wielu publicystów wciąż nie chce dostrzec, że kierowanie się rachunkiem zysków i strat jest wbrew pozorom nieracjonalne, bo przynajmniej kilka istotnych dziedzin życia zupełnie nie podlega temu rachunkowi, a ustawione w arkuszach, tabelach i słupkach prezentują się fatalnie. Co z nimi? Przecież Bereś sam jedną z takich dziedzin reprezentuje.
Autor zauważa, że “ma szczęście dobrego urodzenia”, w “relatywnie zamożnym społeczeństwie. Wśród ludzi, którzy jakby na swój los nie przeklinali, są syci, bezpieczni i zdrowi. A gdy zdrowie szwankuje - są leczeni na koszt podatnika”. Pisząc jednak o “biednych Polakach”, Bereś ani przez chwilę nie zastanawia się, na ile postawy społeczne takie jak szowinizm i nacjonalizm, są efektem właśnie tego, że nie wszyscy byli lub są “syci i bezpieczni”, a bezpieczeństwo to znajdują w wartościach suflowanych przez szermujące faszystowskimi hasłami partie polityczne czy księży. Wizja przynależności do “dobrej Polski”, przeciwko tej “złej” - my już o tym wiemy, nigdzie do przodu nie zaprowadzi nas esej Beresia, poza wygodniejszym osadzeniem każdej strony na swoim stołeczku.
Niezależnie od sporu wokół teorii gospodarki, to co mnie w tekście Beresia niepokoi, poza patrzeniem z wyższości na tych gorszych, “biednych” Polaków, którzy nie wyznają wartości autora, to dość ohydne pisanie o obcości. Bereś zakłada istnienie “cywilizacji Zachodu”, dla której “prawa człowieka i obywatela” to najważniejsza busola, przeciwstawiając je… “Kitajowi” i “Hindi”. A dokładniej pisząc - “właśnie dlatego Zachód nie przydarzy się w Kitaju czy Hindi”. Jak pisząc esej o Polakach, którzy nie widzą w przybyszu zza wschodniej granicy swojego brata czy siostry, można napisać coś takiego? Kitaj, nazwa nadana Chinom przez Europejczyków w średniowieczu, pobrzmiewa dziś szowinistycznie. “Kitajca” bowiem niewiele dzieli od “ciapatego” czy “wietnamca”. Poprawne pisanie nazwy kraju, o którym się wspomina, to podstawa szacunku wobec człowieka i jego pochodzenia. Dla Beresia świat jest podzielony - na “daleki Kitaj, Imperium nad Gangesem czy Muslim World”. Kraje mają nazwy i jakoś nie wierzę publicyście, który kilkanaście stron po takim sformułowaniu apeluje, że “trzeba nauczyć się widzieć Innego”. Zachód nie musi się przydarzać w “Kitaju”, zwłaszcza, że patrząc po rozwoju współczesnego świata, wielu z nas coraz bardziej by pewnie chciało (przynajmniej w wersji kapitalizm-level-max), by to Chiny przydarzyły się u nas. Drugą Japonią już też mieliśmy być.
Bereś ironicznie pisze o położeniu Usnarza: “może to tylko przedmurze, ale jednak już Cywilizacja i Dobrobyt. Wolność równość i braterstwo. Rzeczpospolita. Unia Europejska. No i prawa człowieka jak się patrzy!”. No jeśli się patrzy z perspektywy uprzywilejowanego niebiednego Polaka, to na pewno. “Po prawej zaś, zaraz za rzeczką, opodal krzaczka Usnarz Dolny jest. Tu już kaczki w powietrzu zawracają, a psy ogonami wodę piją. Tyran, represje i autorytarny rząd. Dzicz i Azja. Ot, Białoruś”.
To zwyczajnie nie jest śmieszne. Bereś chciał pokazać, jak mogą myśleć “biedni Polacy” o polskiej granicy, ale wydaje się, że nieźle się zapędził. Jest w tym jakaś głupawa wesołkowatość, która oczywiście może być wynikiem poczucia bezradności wobec tragedii uchodźców, ale brzmi zupełnie nie jak fragment intelektualnego eseju o kondycji społeczeństwa. Brzmi jak doraźny wpis na wirtualnej ścianie. To suflowanie “co myślą biedni Polacy” mnie drażni. Może zajmijmy się własnymi myślami i uczynkami, próba projekcji myślenia innych prowadzi nas tylko do jałowej złości.
Niestety Bereś nie oszczędza nam takich sformułowań jak “państwa Trzeciego Świata”, co jest przykre i demaskujące ten esej, jakby autor przystawił lustro nie Polakom, a samemu sobie.
“Oczywiście - presja Trzeciego Świata maszerującego do dobrobytu, tych setek tysięcy ludzi, wielkiego marszu biedy, tak, to jest problem, i to poważny dla całego zamożnego świata demokracji liberalnej” - pisze Bereś. Zawsze gdy czytam tego rodzaju wypowiedzi, mam wrażenie, że więcej tu samozachwytu nad tym, gdzie przyszło nam się urodzić, niż refleksji nad losem uchodźców i uchodźczyń. Nie ma już “Trzeciego Świata”, tak jak my nie należymy do pierwszego. Świat mamy wspólny i właśnie tego zdają się uczyć nas uchodźcy i uchodźczynie. Tragedie, które przydarzają się ludziom w innych krajach, również - pewnie trochę inaczej, ale jednak - mogą się przydarzyć nam. Dlatego potrzebna jest wspólnota, a nie podział na tych “maszerujących do dobrobytu” i tych, którzy ten dobrobyt mają w swoim “Pierwszym Świecie”. Warto też pamiętać, że wielu dzisiejszych uchodźców pochodzi z krajów całkiem pierwszoświatowych, ale chorujących na dyktaturę. Jak Polska.
Zaskakujące jest to, że autor stopniuje “moralny obowiązek”, który mamy wobec uchodźców. Pisze: “Ale jeśli na nas (na mnie) spoczywa moralny obowiązek, to tym bardziej spoczywa on na was, panowie Page i Brin (na przykład)”. Page i Brin to twórcy Google, a znaleźli się w “Statku głupców”, bo Bereś oskarża ich o to, że “bełtają ludziom błękity w głowach, stymulując marzenia, kreując nowe światy, a czasem i łżąc” bez poczucia żadnej odpowiedzialności. Stopniowanie moralnego obowiązku prowadzi do paradoksu, w którym łatwo stwierdzić, że skoro na najbogatszych czy tych, co najwięcej, zgrzeszyli ten obowiązek spoczywa większy, to u najbiedniejszych - niewielki, wręcz znikomy. I tak też wracamy do “biednych Polaków patrzących na Usnarz”. Moralny obowiązek nie spoczywa na nikim bardziej, ani mniej - jest niestopniowalny, tak jak ludzka godność.
Esej Beresia, choć wypełniony dobrymi intencjami, ukazuje problemy, jakie napotykamy w dyskusji o uchodźcach - po pierwsze piszemy o sobie, o naszym wygodnym życiu, podkreślając różnicę między nim, a nimi. To odruchowe, ale może zamiast - jak zawsze - o sobie, piszmy o nich, a wspominając o “nas”, przestańmy używać klisz i pogardliwego tonu. Bereś kieruje swój głos do “przeciętnych wyborców głosujących za szarością, wygodą”. Stawia się poza tą wspólnotą, kreuje na moralny autorytet, głosujący na przyszłość może nie tyle tęczową, co przynajmniej różową.
Esej Beresia jest tekstem mocno niepotrzebnym, momentami naiwnym, narcystycznym i zwyczajnie literacko słabym. Różni go od Błońskiego nie tylko literacka klasa, ale i szczerość wyznania. Błoński pisał “my”, “nas”. Bereś pisze “wy” i “ja”, a “my” oznacza tych, co myślą tak, jak autor. A przecież w historii o biednych Polakach chodziło o to, że każdy z nas jest współwinny i musi przyjąć na siebie zbiorową winę, tak jak zbiorowo przeżywa los. “Na Niemców wina i zbrodnia, dla nas klucze i kasa” - pisał Kazimierz Wyka o polskim współudziale w Holokauście. Na władze polskie wina i zbrodnia, dla nas…? Kiedyś się dowiemy. Gdy nie będziemy tak skupieni na sobie i swoich waśniach.
---
Fragmenty tekstu ukazały się tu kilka dni temu, recenzja była pisana w lutym dla innego miejsca, ale finalnie się w nim nie ukazała.
Skomentuj posta