Julian Barnes, Świat Książki, Bartłomiej Zborski, Książka Tygodnia, Pasje
[KSIĄŻKA TYGODNIA] Julian Barnes, "Elizabeth Finch"
- Nie jestem Sokratesem, a wy nie jesteście Platonami - powiedziała podczas pierwszego wykładu. Mimo to - jak zapewniła - zajęcia będą oparte na dialogu, a zajęcia będą “zdyscyplinowaną zabawą”, bo “improwizacja to nie tutaj”.
- Nazywam się Elizabeth Finch. To tyle, dziękuję.
Po takim wstępie czytelnik może tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu, położyć na kocu i oczekiwać opowieści o kobiecie-przewodniczce, kimś nietuzinkowym, kogo cechuje nienaganna postawa, delikatna elegancja i odrobina ekscentryczności. Gdyby próbować sobie wyobrazić bohaterkę nowej powieści Juliana Barnesa, możemy wyobrazić sobie jedną z tych intelektualistek na wzór Sontag czy Didion. Raczej nie Fran Lebowitz - tu już ekscentryczności byłoby nadto. Jednak wyobraźnia tym razem nas zawiedzie. A może to autor zawiedzie czytelnika? Ale po kolei...
***
We wstępnych uwagach Elżbieta wyraża nadzieję, że studenci uznają jej kurs za „interesujący i zabawny”. Nie ma wygórowanych ambicji. I trochę tak jest z Barnesem, który również nie zdradza w "Elizabeth Finch" wielkich ambicji - ot, próbuje po raz kolejny uszyć z wielu, niekoniecznie do siebie pasujących, elementów, biografię fikcyjnej postaci. Brakuje tej książce wyrazistości, a Elizabeth Finch opowiada oczami Neila ani nie jest niezwykła demiurżką, mistrzynią wiedzy, ani kimś obezwładniającym intelektualnie, porywającym mentalnie, uwodzącym i zwodzącym na złą - filozoficznie - drogę. Nasuwa się oczywiste porównanie do “Elizabeth Costello” JM Coetzeego, ale też do powieści “Cudze słowa” Wita Szostaka. Finch ani intelektualnie nie proponuje niczego wywrotowego, jak robiła to Costello, ani nie jest kimś, kto wpływa na życie swoich studentów, jak Benedykt Ryś u Szostaka. Poza Neilem, oczywiście.
Wydaje się, że Barnes od początku nie ma pomysłu na to, kim ma być Finch. Nie jest ani wybitną badaczką, do której ustawiają się tabuny fanów (wtedy Neil byłby jej niepotrzebny), nie jest też jedna z tych "szalonych" wykładowczyń, charakterystycznie snujących się po uczelnianych korytarzach. Nic z tego. Elizabeth Finch jest zbyt zwykła, a jej myśl - wcale nie przykuwająca, elektryzująca intelektualnie. Jakby Barnesowi nie udało się stworzyć wyrazistej postaci. Oczywiście piękne są momenty, gdy Barnes z subtelnością i delikatnością, do której nas przyzwyczaił w poprzednich książkach, analizuje jej postać, ale to tylko momenty. Tak jak fragment, gdy pisarz zastanawia się - pod koniec drugiej części - czy kiedykolwiek uda nam się uwierzyć w to, że szczęścia musimy doznawać żyjąc, a nie czekać na jego obietnice - w raju, czy dalekiej przyszłości. To są te momenty, za które wiele lat temu pokochałem Barnesa i jest to miłość, której nie zamierzam porzucić.
***
I dlatego - mimo wielu zastrzeżeń, które Wam opisuję w recenzji - jest to moja Książka Tygodnia.
Skomentuj posta