Henryk Woźniakowski, Antoine de Saint-Exupéry, Wojciech Szot, Paweł Pawlak, Znak, wywiad

Nie zostałem zmuszony do bycia dorosłym. Wywiad z Pawłem Pawlakiem. [DUŻO ILUSTRACJI]

Paweł Pawlak to jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich ilustratorów. Od lat ilustruje książki tak dla polskich, jak i zagranicznych młodszych czytelników i czytelniczek. W ostatnich latach stworzył ilustracje m.in. do opowiadań Leszka Kołakowskiego, „13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych”, a w tym roku na księgarskich półkach znalazła się jego autorska interpretacja „Małego Księcia”.

***
 
WSZ: To był twój pomysł, żeby na nowo zilustrować „Małego Księcia”?

Paweł Pawlak: Nie, wydawcy. Po sukcesie „13 bajek…” pani Maria Makuch ze Znaku zaproponowała mi stworzenie ilustracji do tego tekstu. Zaskoczyła mnie, bo jest to jednak książka, której forma jest silnie zrośnięta ze swoim twórcą, i dopiero od kilku lat w Polsce robi się jej nowe adaptacje. Gdy zapytałem znajomych, co sądzą o tym pomyśle, większość była za, co pomogło mi podjąć decyzję. Lubię ciekawe wyzwania.

WSZ: Wielkie wyzwanie…

Z tego nie zdawałem sobie sprawy. W innym wywiadzie powiedziałem, że z wagę mojej roli poczułem dopiero, jak wchodziłem w książkę. W dzieciństwie czy młodości „Mały Książę” nie był dla mnie ważną opowieścią. Przeczytałem go dopiero jako dwudziestolatek i nie ruszył mnie specjalnie. Brak sentymentu sprawił, że łatwiej było mi w nim grzebać. Dopiero po zobaczeniu reakcji ludzi w internecie, zdałem sobie sprawę, jak ważne są dla nich te ilustracje i jak ich odmienność może niektórych dotknąć.

Co wyczytałeś?

Że zrobiłem z bohatera żula z wodogłowiem. Przecież nigdzie nie jest napisane, że nasz bohater nie miał wodogłowia. Ale mówiąc bardziej na poważnie, to zarzuty są dwa – że jest brzydki i że śmiałem podnieść rękę na kanoniczne wydanie. Z estetyką nie będę dyskutował. Mój Mały Książę zaczął się od obrazu, który zobaczyłem na targu staroci. Niedokończony portret jakiegoś chłopca. Mógł go namalować wielki artysta, mógł amator, ale była w nim jakaś siła przyciągania. Jest on moim niezrealizowanym marzeniem, bo gdy tydzień później wróciłem, by go kupić, to oczywiście obrazu już nie było. Myślałem o nim przy budowie naszego niejasnego, tajemniczego bohatera, ponieważ była na jego twarzy jakaś tęsknota. To nie jedyna inspiracja. Znajoma przysłała mi zdjęcie swojego ucznia, chłopca oddalonego od rzeczywistości, osobnego, w bardzo podobnym wieku do postaci z portretu. Już wtedy wiedziałem, że mam swojego Małego Księcia. W oryginale jest on wyzbyty z emocji, z pustymi oczami. Chciałem, żeby mój Mały Książę był jakiś, może lekko agresywny, zły na świat, ale pełen emocji.

WSZ: We fragmencie jednego z pierwszych rozdziałów „Małego Księcia” narrator rozważa właśnie problemy z ilustrowaniem tej historii, pomagało ci to?

(...) kupiłem sobie pudełko z farbami i ołówki. Bardzo trudno zabrać się do rysowania w moim wieku, tym bardziej, że jedyne próby w tym kierunku, to były rysunki węża boa zamkniętego i otwartego, rysunki, które robiłem mając sześć lat. Postaram się jednak, aby portrety były jak najwierniejsze. Sam nie jestem pewien, czy mi się to uda. Jeden rysunek jest dobry, drugi gorszy. Myli mi się trochę wzrost Małego Księcia. Tutaj jest za duży, tam znów za mały. Waham się, malując kolory jego stroju. Błądzę w ciemnościach wspomnień i w rezultacie mylę się w rzeczach bardzo zasadniczych. Ale trzeba mi to wybaczyć. Mój przyjaciel nigdy mi nic nie objaśniał. Uważał pewnie, że jestem podobny do niego. Ja jednak nie potrafię, niestety, widzieć baranka przez ściany skrzynki. Możliwe więc, że jestem trochę podobny do dorosłych. Już się prawdopodobnie zestarzałem. 

PP: To był dla mnie ważny opis, zwłaszcza na trochę późniejszym etapie pracy, gdy miałem problemy formalne. Zresztą to w nim właśnie napisane jest, że rysunki narratora były zupełnie nieudane.

WSZ: Jak długą drogę przebyłeś do tego, by podnieść rękę na kanon?

PP: Jestem aktywny zawodowo od końca lat 80., a rysować oczywiście zacząłem jeszcze wcześniej. W liceum chciałem studiować fizykę, ale ostatecznie wybrałem szkołę plastyczną. Gdy kończyłem studia, wyobrażałem sobie, że będę plakacistą. Ilustracja pojawiła się dopiero kilka lat po dyplomie, a książki dla dzieci zacząłem robić przypadkowo. W mojej szkole odbywał staż grafik z Bretanii i jego brat napisał opowieść o Świętym Mikołaju, który rozwozi dzieciom prezenty, ma wypadek i ratują go sowy wrzucające do kominów prezenty. Była to opowieść odnosząca się do solidarności polsko-francuskiej z czasu stanu wojennego, a autor chciał, żeby zilustrował ją Polak. Padło na mnie. To była moja pierwsza książka [„Burzhud Koad an Dug”, tekst: Youenn Kervalan – WSZ], a wydana została w Bretanii, po bretońsku i przez lokalnego wydawcę, który zanim zaczął wydawać książki dla dzieci, podkładał bomby pod maszty radiowe. Walczył w ten sposób o kulturę i język bretoński. Też przez przypadek wziąłem udział w wewnętrznym konkursie Wydawnictwa Dolnośląskiego na zilustrowanie książki z wyliczankami. Zrobiłem dwie ilustracje przed wyjazdem do Francji i pech chciał, że syn dyrektora z kilku kandydatów wybrał mnie. Książka [„Ene Due Rabe”, tekst: Jan Stolarczyk – WSZ] – takie były czasy – została wydana w nakładzie 200 tysięcy egzemplarzy. To mnie zrobiło ilustratorem. Długo się buntowałem przeciw temu, chciałem dalej być plakacistą, i dopiero po kilku latach, dzięki rozmowie z Wilkoniem, zrozumiałem, że chcę robić autorskie projekty książek. Poczułem, że książka dla dzieci może być fajną przygodą.

WSZ: Testujesz swoje pomysły na czytelnikach?

PP: Dopóki nikt mi nie zadał tego pytania, to nawet nie myślałem o tym. Dla mnie ważne jest, żebym czerpał radość z pracy. To może brzmi strasznie, że nie myślę o dzieciach, ale staram się być w kontakcie z dzieckiem w sobie, choć to określenie czasem mnie wkurza. Ja ciągle jestem trochę dzieckiem, ukrywam wewnątrz dorosłego i dlatego nie muszę szukać dziecka w sobie. Oto jestem.

WSZ: To może ty odpowiesz na pytanie Małego Księcia: „Jacy są dorośli?”.

PP: Nie każde dziecko wie, jacy są dorośli. Mam czasem poczucie odklejenia od dorosłego świata, w życiu nie poznam dorosłych tak dobrze jak Mały Książę.

WSZ: Dorośli też lubią lizaki. Skąd ten wybór ilustracji na okładkę? Dużo u ciebie geometryzacji. 

PP: Jest też interpretacja, że to schemat komunikacji we Wrocławiu. Lubię kompozycję w kole i wyszło na to, że w tej książce też jest istotna.

Przeglądamy ilustracje, wskazuję na tą stronę:

WSZ: Tatuowałbym…

PP: A czy ja nie jestem za stary na tatuaż? Gdybym się zdecydował, wybrałbym tego malutkiego żuczka z planety Biznesmena. Powoli do tego dojrzewam. Praca z książką jest czymś szczególnym. Gdy dostaję tekst, czytam go z ołówkiem w ręku, szkicuję obrazy, które ten tekst we mnie wywołuje, wizualizuję to, co mnie porusza. Później układam te szkice i patrzę, co do mnie mówią. Rzadko się zdarza, że podchodzę do książki z gotową koncepcją. I tak pewnie się pojawiła tutaj ta geometria. Chciałem też nawiązać do poprzedniej książki, o Lailonii, bo ma ten sam format, papier.

WSZ: „Mały Książę” to jednak opowieść znana przez miliony…

PP: Ponieważ to tekst, który dla wielu osób jest zrośnięty z ilustracjami autora, musiałem dokonać chirurgicznej operacji – z pełnym szacunkiem potraktować słowa Exupery’ego, a jednocześnie zignorować grafikę, która wydaje mi się błaha, nijaka, pozbawiona głębi. Nijaka, bo niedodająca niczego do książki, wyłącznie określająca wygląd postaci, jakieś mało istotne szczegóły. Dla mnie książka to obiekt fizyczny, coś, co wykracza poza samą treść, ale też jest materią – stronami, wagą, zapachem, przestrzenią, czasem. Z tego punktu widzenia te ilustracje nic nie wnosiły i wiedziałem, że mogę sobie na wiele pozwolić. Jeśli spaść, to z wysokiego konia. Warto też zwrócić uwagę, że czytelnicy również nie znają oryginalnych rysunków, zazwyczaj publikuje się je z „podkręconymi” kolorami, mocno zafałszowane.

WSZ: Na dużych planszach tworzysz własne mikrohistorie.

PP: One są dla mnie najważniejsze, właśnie to jest ta wartość dodana. Zależało mi, by ilustracje nie były czystym objaśnieniem tekstu, ale wyznaczały obszar, po którym wyobraźnia odbiorcy może się poruszać.

WSZ: To może czas na mural?

PP: Lubię nowe wyzwania i pewnie mógłbym spróbować, ale im starszy jestem, tym bardziej wiem, co lubię, a najbardziej lubię książki. Pojedyncze ilustracje, obrazki już mnie mniej ciekawią, bo w nich nie ma szans opowiedzenia takiej historii. Wolę pracować z przestrzenno-czasowym zjawiskiem, jakim jest książka, dlatego też ocena mojego „Małego Księcia” na podstawie jednej ilustracji w internecie może być krzywdząca. Zawsze najbardziej cenię głosy osób, które zapoznają się z całością, bo to, co robię, jest książką.

WSZ: Od lat 90. znacząco zmieniło się podejście do książki dla dzieci, czujesz się częścią tej rewolucji?

PP: Dzisiejsza sytuacja jest skutkiem wielu działań – zakładania wydawnictw przez kobiety, które zdegustowane jakością książek dla dzieci chciały im dać do rąk coś wartościowego; pisania o tych książkach; walczenia o obecność krytyki; aktywności działaczy uwrażliwionych na sztukę dla młodych. To jest efekt starań wielu ludzi.

W Polsce lata 90. były czasem zachłyśnięcia się błyszczącym, kredowym papierem, drukowaniem ostrych, fluorescencyjnych kolorów. We Francji już wtedy wyglądało to inaczej. Spędzałem tam miesiąc lub dwa wakacji, trochę z żoną dorabialiśmy, sprzedawałem akwarele, ale też chodziliśmy po księgarniach i były w nich piękne książki. Chciałem takie robić w Polsce. Zaproponowałem jednemu z wydawców piękne ilustracje – farba plakatowa, gruby kontur… Nie przyjął tego. Musieliśmy to przerysować kredeczkami, miało być „po bożemu”.

Przez te lata zmieniło się myślenie o książce. Zobacz, to jest kapitałka, i ja, trąba jedna, zapomniałem, że trzeba wybrać jej kolor. Ale redaktorka opiekująca się książką w Znaku o tym pamiętała i dobrała świetny modry turkus. To pokazuje, że ludzie mają świadomość, że książka dla dzieci jest takim przedmiotem, który musi być wypieszczony, zanim stanie się produktem.

WSZ: Produktem, który dorosły ofiarowuje dzieciom.

Dorosłość to jest coś, co czasami się kształtuje w opozycji do własnych dzieci. Trzeba im coś powiedzieć, nakazać, stanowić dla nich wzór, choć w środku może chciałoby się być kimś innym. Przez brak własnych dzieci nie zostałem zmuszony do bycia dorosłym. W procesie socjalizacji wszyscy się ujednolicamy, tracimy różnorodność i później tak trudno nam pojąć, że jesteśmy bardzo różni.

WSZ: I nie pozwalamy dzieciom na poznanie innej estetyki niż ta, którą znamy?

To jest ciekawe myślenie, masz rację. Tak samo jak w tłumaczeniach – nowy przekład nie kasuje poprzedniego. On nadal istnieje, ale każde pokolenie ma prawo do swoich prób.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?