Znak, Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński, Maryla Szymiczkowa, Leopold Staff, Thomas Mann
[RECENZJA] Maryla Szymiczkowa, "Śmierć na Wenecji"
Dlaczego nie lubił kryminałów? Proszę. Ot, dlaczego.
Jest prawdą dobrze znaną tym, co wiedzieli coś o Szocie, że nie umiał odłożyć na półkę żadnego kryminału, dopóki nie dotarł do rozwiązania zagadki. Lektura kryminałów wprawiała go - następnego ranka - w nastrój jednocześnie nieprzysiadalny, jak i bardzo spoczywalny.
Bywało, że - niczym bohater pewnej dość udanej noweli - widywany był “owinięty płaszczem, z książką na kolanach”. A “pod mętną kopułą nieba rozciągała się dokoła niezmierna szyba pustego morza. Ale w próżnej, jednolitej przestrzeni brak wewnętrznemu zmysłowi także miary czasu i drzemiemy w niewymierności”. Otóż to - brak miary czasu był błędem, który popełniał za każdym razem, gdy sięgał po kryminał.
Czytywał różnych autorów. Nie był wybredny, więc i brukowe powiastki trafiały do jego rąk. Pewien styczeń zmarnotrawił na dzieła niemal wszystkie Agathy Christie. Był to miesiąc spędzony samotnie, a jak wiemy, samotność rodzi to, co “opaczne, nieproporcjonalne, niedorzeczne i niedozwolone”. Był to - w efekcie - ciekawy początek roku u naszego czytelnika.
Wiedząc o swojej smutnej, niemal chorobliwej przypadłości, bohater tych wspomnień wystrzegał się lektur dzieł, w których trup zjawiał się na zawołanie szybciej niż służąca Franciszka, na którą ciągle wyrzekała pani Szczupaczyńska, bohaterka ulubionej serii kryminalnej Szota. Ulubionej, bo wychodzącej w przyzwoitych interwałach. Ich autorka, Maryla Szymiczkowa nie kazała nigdy na siebie zbyt długo, ale też nie rozpieszczała swoich czytelników nadmierną obecnością. Sama wciąż pozostawała tajemnicą dla gawiedzi.
Wiodło się jej z pewnością przyzwoicie, skoro - jak głosiła nota oficyny na okładce woluminu - miała aż dwóch plenipotentów. Ah, mieć dwóch plenipotentów - dumał z pewnością Szot - czytając “Śmierć na Wenecji”, piątą już opowieść o pełnym przygód życiu profesorowej Szczupaczyńskiej i jej męża profesora Ignacego Telesfora Szczupaczyńskiego herbu Wadwicz z “tych” Szczupaczyńskich, co akurat oznaczało rodowy dworek w Rybnej. Przygody były też o śmierci, a trup wyłonił się w “Śmierci na Wenecji” - jak na kryminał przystało - szybko.
Choć Szymiczkowa w odnalezionych niedawno przypadkiem, listach do Piotra Tarczyńskiego, pisarza i tłumacza “na wskroś lirycznego”, jak to kiedyś o Prusie napisano, zapowiadała, że piąty tom przygód Szczupaczyńskiej będzie wiązał się z wielką przeprowadzką profesorostwa, nikt nie mógł przewidzieć, że będzie to oznaczało wciąż Kraków. Są - o czym Szot wiedzieć musiał - przyzwyczajenia, które trudno porzucić.
Był to czas rewolucji. Jak pisała Szymiczkowa, “Kraków wkraczał w wiek XX z zawrotną prędkością tego diabelskiego wynalazku, od paru miesięcy szerzącego chaos na ulicach miasta: automobilu, który onegdaj koło Barbakanu prawie rozjechał nieszczęsną panią Domańską”. W tymże Krakowie, w roku 1903, za “zwieńczonymi półkoliście oknami na drugim piętrze” kamienicy Pod Śpiewającą Żabą działy się rzeczy niesłychane, a - jak wspominali postronni - wszystko zaczęła się od stłuczonego nocnika. Bezcennej pamiątki z dworu w Rybnej. A może od wielkiego deszczu, który sprawił, że Wisła zalała dopiero co zasiedlone przez Szczupaczyńskich, okolice. Kto to dzisiaj wie?
Dlaczego nie spał? Szot, nie Szczupaczyński. Bo z wypiekami na twarzy śledził przygody profesorowej, którą jak zawsze trafiała do miejsc, do których niemal nikt już w jego czasach nie docierał. Na przykład do biblioteki. Szukając odpowiedzi na pytanie “Czy urningowie to jakieś stowarzyszenie? Jak masoni czy martyniści?” Szczupaczyńska wybrała się tam, gdzie kiedyś znajdowano odpowiedzi na pytania graniczne. Czy profesorowa znalazła odpowiedź? Dlaczego halabardnik z bokobrodami był szczytowym osiągnięciem fantazji profesorowej? I co złego zrobił student Dehnel, że pewnego dnia profesorowa Szczupaczyńska postanowiła go “obsobaczyć”? O tym czytał Szot, a wokół “była noc i zmysły jego nasłuchiwały”.
“Gdy jednak tak głęboko pogrążał się w pustce, nagle horyzontalną linię plaży przecięła postać ludzka i kiedy wycofał swe spojrzenie z bezgranicza i skupił je, wtedy nadchodząc z lewej piękny chłopiec przeszedł przed nim po piasku…” A nie, to już inna opowieść.
Sięgnijcie po nową Szymiczkową. A - jak nie znacie poprzednich - po wszystkie dzieła Szymiczkowej. Jest to twórczyni zaskakująco oczytana, zdawałoby się, jakby dwie pisarki w niej tkwiły i podpowiadały tematy, wątki i przeróżne aluzje. Efekt - jak zawsze - piorunujący jak spojrzenia profesorowej Szczupaczyńskiej. Dodać należy, że tym razem Szymiczkowa postanowiła spojrzeć na opisywane przez się czasy oczami innej bohaterki, ale o tym - jak na Kraków przypadło - cichosza.
Niestety w skrzyni listów Szymiczkowej do Tarczyńskiego nie zachowała się - triumfalna zapewne - korespondencja z czasów po wydaniu “Śmierci na Wenecji”. Znaleziono jednak - zapewne omyłkowo zaadresowane do słynnej pisarki - listy Tarczyńskiego z fotografiami, które z pewnością poruszyłyby Szczupaczyńską. I może nawet brodatego halabardnika. Ale o tym opowiemy wam w innym czasie. Miłej lektury!
(cyt z Manna w przekładzie Staffa i oczywiście Szymiczkowej)
Skomentuj posta